Nadszedł w końcu ten moment – trzeba zebrać się na odwagę i do czegoś się przyznać. Otóż jestem anonimowym administratorem pewnego serwisu randkowego. Serwis jest już bardzo podupadły, ale mimo braku odpowiedniej opieki (czyli mojego nim należytego zajmowania się) – wciąż jacyś nowi ludzie się tam pojawiają, logują, poznają się wzajemnie. Randkują, zakochują się, może nawet rodzą się z tego jakieś dzieci. Jakieś dramaty czy szczęścia dzieją się gdzieś tam w bitach przepływających i składowanych na serwerze, który stoi sobie w kącie i w sumie wykorzystywany jest już do innych celów. Serwis działa siłą inercji, nikt od dawna już się nim nie przejmuje, nikt nawet nie dba, czy może już nie skonał w ostatnich konwulsjach. Zdaje się zresztą, że kolejne funkcje ulegały stopniowej atrofii, ale jądro systemu pozostało żywe. Taka zapomniana nisza biologiczna, w której kipi życie, chociaż żaden naukowiec nie umie wyjaśnić – czemu.
Ta rola trafiła mi się przypadkiem – do kogoś trzeba było przekierować przychodzące maile – i padło akurat na mnie. Ludzie – bardzo młodzi, sądząc po specyficznej ortografii – traktują ten serwis jak swego rodzaju skrzynkę zaufania. Zwierzają się ze swoich problemów, proszą o radę (najczęściej w stylu “jestem bardzo nie smiały i ni potrafje rozmawiac z dziewcczynami w sensie ne mam o czym” albo “chce wrucic do dziewczyny ale niewiem jak?”) ale też czasem chwalą się sukcesami (“oblał mnie colą i tak się wrzystko zaczeło.od tąd jesteśmy razem i jest mam wsaniale”). Takich wiadomości dostaję dziennie kilka.
Nie odpisuję na te maile. Często zresztą nie mają adresu zwrotnego, bo wysyłane są wprost z serwisu. Gromadzą się w specjalnym folderze, nie wiem po co, bo przecież nigdy nie zareaguję. Odkładają się kolejne ścinki, śmietki, kurz życia ludzi, którzy mają nadzieję na jakąś pomoc, wysłuchanie czy radę. Dwie linijki uczuć, uchwyconych w kilku nieporadnych słowach, w mrocznej i nie zawsze zrozumiałej składni. Czytam to nie umiejąc się oderwać i przestać; to nałóg, który nie jest zdrowy, bo każdy taki list to jakiś miligram cudzego nieszczęścia i kłopotów, który odkłada się we mnie. Listopad ze swoją depresyjną pogodą i samobójczo krótkimi dniami jest niezupełnie dobrą porą na takie listy.
Na razie umiem powstrzymywać się od dalszych kroków. Nie czytam prywatnych wiadomości, nie tworzę randkowych fejków, nie zderzam ludzi ze sobą, nie podszywam się pod potencjalnych kochanków. Jeszcze nie jest ze mną źle.
Ale te myśli już krążą… może już czas pójść na terapię dla Anonimowych Administratorów.