Codziennie wracając z pracy mijam jakże sympatyczną reklamę – na dużej planszy zarozumiale uśmiechnięty kogut prezentuje na tacy mniejszego kurczaka – zimnego, martwego i nieświeżego [sądząc po jego szaro-burym kolorze]. Gorąco poleca mi swojego ziomka [syna? córkę?] już obranego z piór i zdekapitowanego, a ja mam się skusić i zostawić parę groszy w lokalu, któremu patronuje. Zwykle pod barem jest już paru skuszonych dżentelmenów, w letnią porę ubranych w szorty i sportowe obuwie. Pożerają kolejnych kolegów tego dumnego kretyna, który niczego nieświadomy czeka w kolejce na rożen.
Myślę sobie, że paru polityków dziarsko budujących własną tożsamość na kolejnych trofeach – faktycznie lub pozornie tylko upolowanych konkurentach – może poczuć się w tym barze swojsko i całkiem na miejscu. Podobnie jak ich kolega z plakatu też nie myślą o szpikulcu, który kiedyś gładko przebije ich ciepłe ciałka – od odbytnicy po dziób. Twarz.
Stowarzyszenie Teatralne Remus i dzieciaki z praskich podwórek – 16 zdjęć zrobionych wokół dzisiejszych występów w Parku Praskim.
Kliknij na miniaturce żeby powiększyć w nowym okienku.
moje miasto to wielka wieś z zagrodami. w każdej zagrodzie drżą ludzie o swoje mająteczki i autka. grupują się, bo w kupie raźniej. otaczają murami, zasiekami, rowami z wodą, polami minowymi. stawiają kulawych i zezowatych strażników na bramach, żeby odstraszali intruzów. nie mówią sobie dzień dobry, unikają spojrzeń, przemykają truchcikiem od bramki do drzwi mieszkania. czują jakże uzasadnioną wyższość nad tymi, którzy się nie zagrodzili, których stać tylko na mieszkanie luzem, bez czujnych ochroniarzy przechadzających się ścieżkami wysypanymi żwirkiem wśród kwitnących kwiatuszków.
ci strażnicy jakoś nie pasują do atmosfery obejścia – noszą pistolety gazowe za kaburą, w rękach trzymają pejczyki a na czapeczkach mają wydziergane czaszki małych kociąt. póki co pokrzykują tubalnie na zbyt wesołych lokatorów, przyjaźnie potrząsając plastikowymi różowymi kajdankami.
już niedługo mój wyrok się skończy, na ściance regału wydrapuję widelcem kolejne dni. wyjdę sobie na wolność i odetchnę stęchłą świeżością powietrza zwykłej kamienicy.
głęboko wstrząsnęło mną, gdy usłyszałem tę piosenkę śpiewaną dyszkantem przez pana w klubie gejowskiem:
Męska rzecz – dognać w biegu i uśmierzyć grzywy fal…
Nasza rzecz – stać na brzegu, stać i wierzyć i patrzeć w dal…
Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli,
nadzieja wciąż w serc kapeli na werbelku cicho gra,
bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać,
aż zrodzi się pod powieką inna łza, radości łza.
Wczułem się po prostu i prawie zerwałem się z miejsca, mając tę pieśń na ustach. Zmiarkowałem się jednak w porę…
Ale zostałem poruszony wielokrotnie i do głębi, szczególnie – łakomymi spojrzeniami rzucanymi przez przystojniaków zza otaczających stolików. Na szczęście chronił mnie Adam. Bo N. miała zakaz dotykania.