Mamusiu, czemu mnie nie tłukłaś – jęknął cichutko Polityk – Mogłaś być chociaż toksycznie zaborcza. Albo ojciec – gdyby był przestępczym psychopatą, czy choćby musztrującym rodzinę zapijaczonym oficerem. Nic z tych rzeczy. Troszczyli się i kochali, wspierali i radzili. Szkoła i studia przeszły gładko, dostał się na wymarzony kierunek, a potem nikt go z niego nie wywalił, bo egzaminy zdawał nieźle. Rówieśnicy go akceptowali, miał grono kumpli trzymających się razem, nie przypominał sobie żadnego znaczniejszego upokorzenia z ich strony. Z dziewczętami też większych problemów nie miewał, raczej lubiły go one. Praca, kariera, towarzysko korzystny opozycyjny anturaż, w końcu nieuchronnie polityka. Żona. Dzieci. Wszystko dosyć udane.
Dosyć. Niestety.
Bo czuł, że mogło wyjść lepiej i dobrze wiedział, czemu nie wyszło. Wzbierało to w nim, wzrastało brzydkie, wstydliwe uczucie czarnej nienawiści do tych, którzy zupełnie niezasłużenie dostali od losu motorek, transcendentalną żądzę, wynoszącą ich w coraz wyższe regiony naszej lokalnej stratosferki. Dobrą, głęboką traumę, uraz wyniesiony z młodości, potem nigdy nie zaleczony, ale troskliwie pielęgnowany. Pomnażany jak kapitał, zapobiegliwie chroniony i przekazywany dzieciom, cenniejszy niż staranne wykształcenie. Och, jakże zazdrościł tym w czepku urodzonym bubkom, których ojciec-alkoholik latami wyżywał się nad rodziną. Tym bożydarom odpowiednio wcześnie relegowanym, z ożywczo poniżającym kopniakiem kierującym ich na ścieżkę zemsty. Tym, którym dobroduszna komuna, nieświadoma, co sobie hoduje, złamała życie – pozornie tylko – zamykając wszelkie ścieżki kariery.
Karmiona w ten sposób nienawiść była jednak chuda jak koza na skalistym zboczu. Rozdrapywana własnoręcznie traumka błyskała ciemnym światełkiem odbijanym przez zmatowiałe lustro jego pragnień, niepozorna jak karbidowy płomyk wobec czarnych słońc zasilanych pulsującą energią rzetelnego rozpadu osobowości. To nie było prawdziwe. To nie było porywające. Wiedział o tym on i wiedzieli wyborcy.
Od tych rozważań rozbolał go brzuch. Zerknął na czerwono jarzące się cyfry starego kwarcowego zegarka: dochodziła piąta. Westchnął, obrócił się na bok i przytulił do zawsze ciepłego termofora żoninych lędźwi. Nagle błysnęła mu myśl. Jemu się nie udało, ale przecież cała pociecha w dzieciach. Im może pójść lepiej, one mogą zawojować świat. Jeśli tylko z pełną miłością i poświęceniem przekaże im to, co najcenniejsze, a czego sam nigdy nie dostał…
bo tak naprawdę to ja ‘jestem dobry mam finezyjnie przycięte paznokietki…’
:-)