Kilka dni przed dymisją rządu premier Jarosław Kaczyński zarządził cofnięcie wskazówek zegarów. Decyzja premiera wzburzyła posłów PO i PSL negocjujących utworzenie koalicji rządowej. Politycy obu ugrupowań uważają to za minę podłożoną pod ich przyszły rząd.
– Rząd PiS przez dwa lata wstrzymywał rozwój kraju. Teraz rzutem na taśmę przyjmuje bezsensowne rozwiązanie, które będzie kosztować Polaków dodatkową godzinę – mówi Waldy Budzikowski (PO), typowany na ministra od czasu do czasu w rządzie PO-PSL. – To podrzucanie gorącego kartofla nowej ekipie.
– Nie gorący kartofel, tylko zgniły pomidor – precyzuje warzywną metaforę Waldemar Tiktak (PSL). – Premier powinien mieć trochę przyzwoitości i wstrzymać się przed dymisją z takimi decyzjami.
– Premier znów okazał się kunktatorem, niezdolnym do skutecznych działań – replikuje jednak Piotr Godzinowski (SLD). – Nasze ugrupowanie wielokrotnie postulowało cofnięcie wskazówek o co najmniej 20 lat. Niestety, panu premierowi bliżej do programu liberałów niż do potrzeb zwykłych ludzi.
Co na to premier? Nie wiadomo. Jarosław Kaczyński postanowił przeczekać burzę i przezornie wziął dwa dni urlopu. Premier spędza czas na ładowaniu akumulatorka do zegarka.
podobno mam pójść na wybory, rozmaici tak mi mówią. udowodnić, żem dojrzały obywatel, zaniedbaniem nie zgrzeszyć, poczuć jedność z podobnymi sobie, podbić nieco te ledwo zipiące 40% frekwencji.
a ja pasywny, markotny i wcale mi się nie chce. czemuż? skoro to akt wolności, moment, w którym mogę wyrazić swoje zdanie i podjąć suwerenną decyzję? zastanawiałem się nad tym – i stąd myśli rozwinięte w kilka akapitów tekstu bardziej serio, zamiast kondensatu słowno-graficznego.
czuję, że to nie tylko z miałkością polskiej polityki mam problem. i nie tylko z tym, że w wyniku wyborów w najlepszym razie jeden żenujący rząd może być zastąpiony przez inny, żenujący tylko odrobinę mniej. mój główny dyskomfort bierze się chyba z tego, że wbrew obfitym zaklęciom nie wierzę w tę nachalnie reklamowaną wolność wyborcy – bo czuję, że demokracja partyjna tak naprawdę nie jest żadną demokracją. choć wszyscy wokół zachęcają, grożą, łaszą się i popychają, wyważę swój interes i widzę, że cedowanie uprawnień na jakichś bliżej nie znanych mi przedstawicieli obcych mi ugrupowań – jest po prostu odebraniem mi tych uprawnień (w rękawiczkach czy bez, wszystko jedno). i że wbrew głośnym zapewnieniom wyborczych naganiaczy – mój głos naprawdę waży niewiele. nie potrafię znieczulić się tak mocno, by oszukać się hasłami obywatelstwa i odpowiedzialności. bo wolność polityczna udostępniana raz na cztery (czy nawet dwa) lata, manifestowana w akcie oddania głosu, jest iluzją.
defetyzm? niezupełnie, bo wierzę w inne rozwiązania. wierzę, że uczestnictwo nie polega bynajmniej na karnym stawianiu się w lokalu wyborczym – ale na samodzielnym, codziennym podejmowaniu decyzji politycznych, w skali, w jakiej człowiek na co dzień żyje i działa. a więc – demokracja uczestnicząca, a nie partyjna. samoorganizacja społeczna, fenomen opisywany przez Hannah Arendt, to rady – zbierające obywateli i podejmujące decyzje, a także delegujące spośród siebie przedstawicieli na wyższy poziom (regionalny czy krajowy). te właśnie rady, które swego czasu skutecznie zniszczył Lenin – przejmując je, ubezwłasnowolniając i kompromitując. (wbrew potocznemu mniemaniu, wcale nie on i nie bolszewicy je stworzyli. polecam Pipesa.)
istotą, sensem istnienia partii nie jest wcale głoszenie jakiegoś mniej lub bardziej zbornego zestawu poglądów – ale wybieranie kandydatów na przedstawicieli, którzy potem zasiadają np. w parlamencie. rady same stają się mechanizmem uczestnictwa i delegacji – a więc sednem demokracji – dlatego też śmiertelnie zagrażają interesom partii, negując potrzebę ich istnienia. partie będą więc dążyć do opanowania i zniszczenia rad, co bardzo pięknie udało się Leninowi.
partie w swej istocie są instytucjami niedemokratycznymi. po pierwsze, ograniczają wolność poglądów własnych członków, zobowiązując ich do trzymania się obowiązującej linii. po drugie, oligarchizują układ władzy, zawężając do niej dostęp i odbierając ją głosującym. w polskich realiach to politycy partyjni są prawdziwymi oligarchami, nie właściciele wielkich fortun. czy suma elementów z gruntu niedemokratycznych może zbudować realną, odczuwaną demokrację? bardzo wątpię.
źródłem demokracji są elementy samoorganizacji obywateli, zastępujące wertykalny układ partyjny (a nie uzupełniające go, jak chcieliby politycy, wtłaczający naturalną ludzką aktywność w ramy organizacji pozarządowych – bo to dwa nieprzystające do siebie systemy). słabością rad jest jednak podatność na zniszczenie przez wojsko zawodowych polityków partyjnych, silnie zdeterminowanych do zdobycia władzy. są zbyt delikatne, żeby w rzeczywistości partyjnej przetrwać. ale być może są szansą na przeżycie demokracji, bo to właśnie system ciągłego uczestnictwa może obudzić ludzi z marazmu. a czy demokracja w ogóle jest wartością? i jakie wady ma system uczestnictwa? to tematy na inne teksty…
no więc iść na te wybory? czy nie iść? whatever gets you through the night – it’s alright… chyba wszystko jedno, bo tu nie wyboru między pis, po a lid trzeba – ale naprawdę radykalnej zmiany. warto zachęcać tylko z jednego powodu – być może wybory zaktywizują ludzi na tyle, że pomyślą o poważniejszym działaniu. pewien niegłupi człowiek powiedział: “nie palcie komitetów, zakładajcie własne”. otóż nie: komitety trzeba spalić do gruntu i nie pozwolić wyrosnąć nowym. hasło “załóżcie rady a potem spalcie komitety” podoba mi się znacznie bardziej.