Za górami, za lasami było sobie królestwo, w którym lud żył szczęśliwy, złoto płynęło wartko, a seks był łatwo dostępny. Król panował tam dobrotliwy i tak nieudolny, że nie umiał niczego popsuć, lud zaś przepędzał czas szukając okazji do łatwego zarobienia szybkiej fortuny. Wszyscy dumni byli z tamtejszej krzepiącej wieprzowiny, z której królestwo znane było w sąsiednich krainach. Pomyślność ta udziałem ludu była od niedawna: spłynęła na krainę niewiele lat wcześniej, gdy zdechł stary smok, gwałcący i pożerający większość świń i dziewic rodzących się w królestwie.
Uważny obserwator dostrzegał jednak, że dostatek i szczęście jeno powierzchownie błyskały. Wieprzowiny było pod dostatkiem (dziewic też), cóż, gdy ludek głębszych rozkoszy pragnął. Wielu chciało na tym skorzystać, brak ów zapełniając. Kupcy opłacali więc trubadurów, by ci po jarmarkach śpiewając o miłości, imiona swych dobroczyńców rozsławiali, w canzony je wplatając. Kołodzieje i bednarze rekwizyty fundowali trefnisiom, by swoim produktom splendoru sztuki dodawać. Niestety, artyści tamtejsi nie dorównywali sławą wieprzowinie. Trubadurzy niemożebnie fałszując obrywali nierzadko zgniłym ziemniakiem, trefnisie, gubiąc pointy, wygwizdywani byli ze sceny. Wszelako okazało się, że taki obrót rzeczy nie ma znaczenia, wszak złoto płynęło z rąk do rąk szerokim strumieniem. Tyle tylko, że lud nieco się nudził.
Żył w tym królestwie dzielny szewczyk, tak dzielny, że z łatwością mógłby zabić smoka, gdyby tylko ów smok jeszcze żył. Ponieważ z racji zbyt późnego urodzenia zabrakło mu możności wykazania się swą dzielnością, chcąc nie chcąc, przesublimował ją w bardziej przydatną w owych czasach gospodarczą zaradność. Mylisz się jednak, czytelniku, jeśli sądzisz, że osiągnął on powodzenie otwierając sieć szewskich warsztatów. Wiedział przecież, że wszystkie ciżemki sprowadzane są za nędzny grosz zza wielkich gór, z krainy pełnej szewczyków one-talar-a-day. Wybrał więc inną drogę. Nasz szewczyk dostrzegał pustkę w sercach swych rodaków, której rodzimi trubadurzy ukoić nie umieli. Postanowił ją zapełnić, łącząc słuszny zarobek ze ziszczeniem swych marzeń. Posłuchał snów ludzkich i znalazł w nich lęki oraz tęsknoty – i stworzył smoka.
A właściwie, wcielił się w niego. Wieczorami snuł się po okolicznych wioskach, przebrany za gada, z pochodnią dymiącą w pysku przeganiał przerażonych kmieci. Potem rano, jako dzielny szewczyk, zachodził do wsi i proponował uwolnienie od smoka za cenę kilku tłustych świniaków wypchanych siarką i ofiarowanych bestii (oraz paru dukatów za fatygę). Wieśniacy płacili chętnie, bo pamięć o smoku była wciąż żywa. Świniaki ubijał obuchem i pakował w nie piasek udający siarkę, a wieczorem podkładał je (sam sobie) w ofierze, którą potem efektownie, w kłębach dymu i przy akompaniamencie cichych złorzeczeń wieśniaków – porywał. Następnego dnia puszczał mięso w obieg na targu przez podstawionych rzeźników. Dziewic na razie nie tykał (little by little).
Interes szedł wyśmienicie: lud, przeżywając oczyszczające emocje, znalazł swego obrońcę, który za niewielką opłatą fundował mu miłe sercu widowisko – a obrońca ów mógł godnie żyć, nie tylko sowicie zarabiając, ale też znajdując poważanie w oczach bliźnich. Pewnego jednak dnia, kiedy nasz bohater układał kolejną świnię pod obuch, ta nieoczekiwanie odwróciła łeb i odezwała się ku niemu: „Niedobrze się bawisz. Podkładasz nas i bierzesz dukaty od ciemnych wieśniaków. A księgujesz przychody? A kasę fiskalną masz? Atesty na humanitarny ubój? Książeczkę sanepidu? Koncesje na straszenie ludności? Powiadam ci, za niegodziwości, które czynisz, spotka cię kara”. Szewczyk zdębiał, ale po chwili odzyskał rezon i zaśmiał się w duchu: „Ho ho ho, gadająca świnia! Taki z ciebie doradca biznesowy, jak ze mnie były wiceminister finansów!” – i walnął ją w łeb obuchem.
Szewczyk szybko zapomniał o tych słowach i dalej podkładał sobie świnie zagarniając dochody w coraz to nowych wioskach. Smocze wędrówki nie uszły jednak uwagi okolicznych kasztelanów, którzy niebawem poinformowali o tym króla. Ten nakazał przeprowadzić śledztwo, które błyskawicznie skierowało zastęp poborców na sprytnego szewczyka. Tu bajeczka powinna się skończyć, bo zazwyczaj takich złoczyńców nabijano na pal, konfiskując cały majątek. Tak też się stało z szewczykiem (żegnamy więc naszego bohatera) i jego dukatami (jego złoto także), pomysł reanimacji smoka spodobał się jednak królowi, co bajeczkę wydłuży o jeszcze jeden akapit.
Zarządził więc król, by dworzanie przebrani za smoki udali się w różne dzielnice królewskich włości i tam poczęli straszyć poddanych. Każdemu towarzyszył odpowiedni szewczyk, który za niewielką opłatą oferował wiosce uwolnienie od potwora. Koncept działał bardzo sprawnie, atoli po niedługim czasie ludzie zaczęli się oswajać ze smokami, przestali się ich bać, a parę sztuk nawet schwytali, obnażając mistyfikację – na swoją zgubę jeno, gdyż wieś taką przebiegłą trzeba było wycinać. Ponieważ wieśniacy coraz mniej chętnie opłacali szewczyków, trzeba było posyłać im wspierające hufce wojów, które a to dyskretnie podpalały wioski zwalając winę na smoka, a to sugestywnie błyskając mieczami wzmacniały argumenty szewczyka. Z czasem zrezygnowano w ogóle ze smoków, jako zbędnego kosztu, wystarczyło pojawienie się szewczyka z hufcem a wioska bez szemrania oddawała świniaki i opłacała fatygę.
I w ten właśnie sposób wymyślono PIT (Pig Idle Tax – nikt do końca nie wie, czemu „idle”).
Dalej życie królestwa popłynęło harmonijnie, choć nudno, więc tu przerwiemy opowieść. Znajdźmy jeszcze miejsce na trzy morały.
Morał #1: nie podkładaj świni, a już na pewno nie sobie.
Morał #2: jeśli jednak podkładasz, to bądź ostrożny(a!), bo władza niechętnie dzieli się tym przywilejem.
Morał #3: dziewice nie są opodatkowane, więc lepiej zajmij się nimi; to bez wątpienia przyjemniejsze i bezpieczniejsze.