solo
Odkąd w Republice nastały rządy Solipsystów, w Ministerstwie Kontaktów z Rzeczywistością nie było dużo roboty. Owszem, cieszyło to nas, wszak w końcu mogliśmy odetchnąć po absorbującej krzątaninie Multipluralistów, ale z drugiej strony przepełniało niepokojem, bo wisiała nad nami niewypowiedziana, ale przeczuwana i szeptana po korytarzach groźba definitywnej redukcji. Jak służyć komuś, kto neguje nasze istnienie? Krążyliśmy po Ministerstwie, odprawiając codzienne, od lat niezmienne rytuały, wysyłaliśmy terenowe inspekcje, zbieraliśmy raporty z delegatur – wszystko to jednak podszyte było niepokojem i coraz wyraźniejszą świadomością, że ta praca naszych przełożonych w ogóle nie interesuje.
Pracowałem w Ministerstwie dostatecznie długo, by pamiętać rządy Dualistów, zwanych też Pieprzystami, postulujących jedynoistnienie układów Mnie-Ci. Nie zapomniałem też butnych Deterministów z ich „Tak dalej być musi” – i szybkiego ich upadku. Byłem więc przygotowany na wiele ekscesów, jednak nie na to, że będziemy całkiem ignorowani. Zwykle byliśmy władzy do czegoś potrzebni i realizowaliśmy jakąś linię (choćby podwójną); teraz – pozostawiono nas samych sobie. Nowa władza chyba w ogóle nie zauważała, że dalej, niejako z rozpędu, organizowaliśmy kolejne TyZmy, czyli Tygodnie Zmysłów (różnych) albo DIORy, czyli Dni Interakcji Obywatela z Rządem, ale całkiem możliwe było też, że uznała te działania za nieszkodliwe, niesprzeczne w końcu z obowiązującym kursem.
Rzeczywistość puszczona samopas dziczeje, wie to każdy młodszy specjalista w naszym Ministerstwie. A Ministerstwo pozostawione samo sobie? No cóż, stara się nadążyć za nurtem. Bo przecież nurt był, trzeba było tylko odgadnąć, którędy płynie, trzeba było go wyprzedzić i zrozumieć, dokąd zmierza. Czego mogą chcieć nasi władcy? I co możemy im, domyślając się ich pragnień, dostarczyć? Czego, co nie jest zupełną apatią i apraksją, na które przecież tylko czyhały wrogie Rządowi siły? Skoro nie można zaprzeczyć światu (i własnym etatom), trzeba świat ujednostkowić, poszatkować na indywidua, singletony niepowiązane ze sobą i zaprzeczające sobie nawzajem. A więc: indywidualizacja obywatela.
Ponieważ nasz Minister również był Solipsystą, inicjatywę przejął dyrektor Departamentu Bodźców Akustycznych. Dysponował znakomicie rozwiniętą siecią podsłuchów, więc świetnie wiedział, co w Republice piszczy. Ludzi i narzędzi do wywierania odpowiedniego wpływu dostarczył mu dyrektor Departamentu Bodźców Mechanicznych, przypadkiem jego dawny kolega. Przypadkiem ja.
Program był śmiały. W imieniu Rządu ogłosiliśmy likwidację wszystkich partii, organizacji, kościołów i kółek zainteresowań. Zabroniliśmy wszelkich elementów zespołowych w sporcie: w piłce nożnej zezwoliliśmy jedynie na rzuty karne oraz dryblingi, w hokeju – na wykluczenia. Otwarte były tylko sklepy samoobsługowe, w teatrach grano wyłącznie monodramy, koncerty dawali jedynie soliści (oczywiście a capella). „Sam albo nikt” głosiły transparenty rozwieszone we wszystkich miastach. Dowcipni obywatele uzupełniali je dopiskiem „A samice?”. Ci, których na tym przyłapaliśmy (wielu), dostali szansę rozważenia tej kwestii w długiej i kompletnej izolacji. A tych, którzy powtarzali „solipsyści – onaniści”, izolowaliśmy jeszcze trwalej, za zdradę stanu.
Niszczenie więzów formalnych można było zadekretować, ale jak usunąć te nieformalne? Prowadziliśmy liczne akcje uświadamiające i edukujące, nasze delegatury monitorowały imprezy imieninowe, prowadziły wykazy par całujących się na mieście, raportowały częstotliwość uścisków dłoni na sekundę na metr kwadratowy. Nasz Departament Promocji wymyślił kolejne niezbyt szczęśliwe hasło: „solo jest wesolo”, które nakazaliśmy w krótkich, podkorowych błyskach wyświetlać w telewizji. Wszystko to działo się przy kompletnym milczeniu naszych władców.
Poczuliśmy, że zaczynamy tracić kontrolę nad procesem, który uruchomiliśmy. To, co miało być tylko sprytnym przypochlebieniem się Rządowi, stało się ideologią, w którą wielu szczerze uwierzyło. Albo też szczerze udawało, że wierzy, co było jeszcze gorsze. Co aktywniejsi pracownicy Ministerstwa zaczęli śledzić swoich kolegów i przyłapywać ich a to na rozmowach przy papierosie, a to na telefonach do rodziny. Donosy popłynęły szeroką strugą. To się nie mogło dobrze skończyć. Mogłem to przewidzieć, jednak jakaś wrodzona inercja i gnuśność kazały mi czekać. I doczekałem się, że mój wspólnik, widząc, co się święci i uprzedzając któregoś z młodych aktywnych planującego nieuchronne oskarżenie o relację i współpracę z kimś, czyli ze mną, nakazał mnie za tę współpracę aresztować.
Mój los został już przesądzony i na tym kończy się moja historia. A co dalej? Kiedy tak siedzę samotnie i to piszę, znajduję w tym jednak jakąś niewielką iskierkę pocieszenia, że przecież oni wszyscy żyją wyłącznie w mojej głowie. Że przecież to wszystko tylko wymyśliłem.