przebiegała przed naszym miejscem codziennie rano, mniej więcej pięć po dziewiątej, gdy piliśmy poranne lassi. piszę “miejscem”, bo był tam nasz domek z paździerza, restauracja, bar, a gdybyśmy tylko chcieli, to także niewyczerpane źródło tłustego haszu. rządził tym Johnson, który naprawdę nazywał się Raj, ale chciał, żeby wołać na niego Johnson, bo Raj był czemuś uncool.
no wiec przebiegała codziennie, przez cztery kolejne ranki, pod samym płotem tego naszego miejsca. zgrabnymi nóżkami przebierała w ciepłym piasku, rzucała na boki ciemnym oczkiem i szybko znikała za zakrętem, gdzie widocznie miała jakieś sprawy.
— white beauty — mruknął Johnson, kiedy przeszła czwartego dnia. czuć było w jego głosie uznanie. co więcej, wydało mi się, a może nie, miałem nawet pewność, że spojrzał przy tym łakomym wzrokiem na M. a tamta faktycznie była jasna, nietypowa tutaj, i to raczej nie rozjaśniana kremem.
zignorowaliśmy to i zapomnieliśmy o sprawie. ale piątego dnia już się nie pokazała. zdziwiliśmy się oczywiście, bo stała się już stałym punktem porannego programu, takim trochę elementem wystroju, jak ładny obrazek na ścianie.
— Johnson, nie widziałeś jej dzisiaj? — spytałem.
— nie — uśmiechnął się pod nosem. — ale wiem, gdzie jest.
— ?
— o, w niebie, z pewnością — oczy mu błysnęły, a wydatne, indyjskie wargi, hm, zwilgotniały. — white beauty, wiesz, tam one w końcu wszystkie trafiają — roześmiał się jakoś tak chrapliwie i tu zaczęło się już robić przykro. — zobaczcie, to nowe menu, especially for tourists — triumfalnie rzucił nam kartę. spojrzeliśmy po sobie z M, uśmiechnęliśmy się grzecznie, opróżniliśmy szklanki i szybciej niż zwykle ulotniliśmy się od stolika. a potem wymeldowaliśmy się z domku. Johnson był zawiedziony. szukał wzroku M i w ogóle nie patrzył na mnie.
i co z tego, że była świnią? kiedy przyszli po świnię, nic nie zrobiłem, bo nie byłem świnią, co nie?
poza tym, nie przepadamy za wieprzowiną.
mój nos, moje oczy, moje uszy — mówią nie
miasto za miastem tak brzydkie, że pękają nie oczy, ale cały mózg. chaos. totalny, wszechobecny syf, brud każdego rodzaju: pylisty, lepki, tłusty, przez dziesięciolecia zintegrowany z powierzchnią; brud w każdym miejscu: na ulicy, w hotelu, restauracji, kiblu, nawet ta klawiatura, na której piszę, lepi się. śmieci rozrzucone i rozkładające się wszędzie, plastik zmieszany z organiką, cuchnące bajora, a w nich miriady drobniutkich owadów. gardło boli od spalin. hałas — przez całą dobę — pierdzące ryksze, wyjące ciężarówki, trąbiące wszystko. przesterowana muzyka puszczana z komórek (a w bonusie — cogodzinne kuranty z gigantofonów umieszczonych na kościele katolickim. tylko w nocy. Watykan wie, jak zademonstrować potęgę). smród, smród i przeludnienie.
kultura? oczywiście, zastrzegam, że może coś do mnie nie dociera. że coś mnie omija i czegoś nie widzę. ale to, co widzę, jest gówniane w najgorszym gatunku, wtórne i naiwne. architektura — zostało nieco starej, sprzed paruset lat, ochronionej przez Brytyjczyków przed rozebraniem na nowe inwestycje (jak pałac w Madurai). dużo architektury kolonialnej. współczesne rzeczy zazwyczaj bardzo złe, brudna tandeta dotknięta rozpadem od poczęcia, okropnie obłożona blachą stalową, o niedowarzonych proporcjach i kolorach. muzyka, filmy, telewizja — głównie kompilacje tradycyjnych nurtów i tego, co się przefiltrowało tu z Zachodu (a przefiltrowało się popowe gówno). być może gdzieś ktoś tworzy coś alternatywnego, cennego i interesującego. nie trafiłem.
religia? nie moja sprawa. kuchnia? co kto lubi, mnie akurat raczej smakuje; ale nie mam złudzeń co do jakości. nie da się zrobić niczego dobrego, nie mając porządnej podstawy, czyli wody. tu ryzykowne jest płukanie zębów bieżącą wodą, a tzw. mineral water ma smak warszawskiej kranówy (chyba że się trafi na dwa razy droższą luksusową Himalayę by Tata, ta przypomina nasze butelkowane blablanki).
ok, jasne, nie można sensownie oceniać jednej cywilizacji miarą drugiej. no to inaczej: może miarą siły cywilizacji jest liczba naśladowców? ilu jest takich, którzy chcieliby u siebie zbudować drugie Indie? wydaje mi się, że ktoś, kto wychował się na Zachodzie, odwiedził Indie i zachował zdrowe zmysły, z pewnością nie będzie chciał fundować sobie tego w domu. nie widzę tu jakiejkolwiek wartości, którą można by nieść w świat i podążać za nią. bo duchowość? naprawdę tak niepowtarzalna? i głęboka? buddyzm — piękna sprawa — ma dwa i pół tysiąclecia, ale tu niemal nie istnieje. a coś nowego?
mało tego nowego, szczególnie, jeśli pamiętać o skali. że Tata przejął Jaguara? że wysłali rakietę na Księżyc? że mają broń jądrową? że są nieźli w krykieta? to jakby nie bardzo dużo jak na 1,2 mld ludzi. boom w nowych technologiach? bogiem a prawdą to ostatni dar od kolonizatorów, dzięki którym podobno mówią po angielsku.
a kim chcą być Indie? stoją w rozkroku między wtłaczaną od dzieciństwa dumą z własnej kultury (tzn. z mieszanki ulepionej setki lat temu przez kolejnych najeźdźców) a ledwo skrywanym podziwem wobec Zachodu, w którego oczach, jak dzieci, wciąż i wciąż chcą się przeglądać. samozadowolenie i kłopoty z samooceną.
a przecież nie jestem rozczarowany. przyjechałem tu trzeci raz i wiem, za co płacę. na przykład za ten proces, który czasem trzeba na sobie powtórzyć: przeglądanie się w lustrze Obcości, za którym idzie doświadczenie nikłości i uniwersalności, potem — tak — dowartościowanie się, ale na koniec — uświadomienie sobie względności odczuwania. jak się ma brudne ręce, to owszem, można je umyć, ale można też przestać zauważać brud. bo aż trudno uwierzyć, ale chyba jest im tu dobrze.
dopisek
może właśnie to unieważnienie rzeczywistości Indie — od tysięcy lat — chcą sprzedać światu? karmiczne podejście do świata: porządkujące Rzeczywistość, pocieszające Przegranych i rozgrzeszające Gnuśnych. a może niosące też jakąś mądrość dla Widzących (albo kamień młyński dla Depresyjnych). swoją drogą, gorąca Karma i zimnokrwisty Spisek to stare indoeuropejskie rodzeństwo… czy warto kupować tę ofertę? Rzeczywistość jest może bez znaczenia, ale czy — póki trzeba — nie przyjemniej jest stykać się z nią wygodnie?
jeszcze dziś i jeszcze jutro jesteśmy w Kerali, a dokładniej — w Cochin (czy też Kochi)
piękny tropik, tutejsza zima, więc koło 30 stopni (tu taka zima caly rok)
jakoś sporo turystów, niespodziewanie
każdy robi zdjęcia, zapisuje wrażenia — w kajecikach, mailach, blogach…
nieprzerwana, wielokanałowa i multimedialna transmisja z dolnych partii Indii, które udają, że mają tę transmisję w nosie
parę słów wyjaśnienia do zdjęć poniżej
tutejsi są dumni, że Kerala jest pierwszym miejscem, w którym władzę legalnie przejęli komuniści (1957); wikipedia rzecze jednak, że San Marino i Gujana były wcześniej
komuniści rządzą z przerwami od tamtego czasu (teraz też) i chyba są bardzo żywotni
Kerala ma najniższy poziom analfabetyzmu
i jest jednym z bogatszych stanów
(ale to chyba tylko pośrednia zasługa komunistów: masowa emigracja (Emiraty) transferuje dochody do domu)
kilka zdjęć poświęconych jest Kathakali, czyli lokalnemu teatrowi (uproszczonemu i skróconemu na potrzeby turystów…)
dwa kolejne zdjęcia pochodzą z emeryckiej wyprawy do Backwaters, czyli żeglownych rozlewisk okolicznych. pan pcha kijem, turyści się opalają, dzieci z brzegu wyczekują łodzi i proszą o długopisy…
pozostałe zdjęcia to różne pstryknięcia z drogi, z Kalpetty i Cochin
aha, i jeszcze pokój komarom.