Wstępne badania wskazywały, że być może faktycznie Polska spadła na Ziemię masłem do dołu.
Szybko pojawiły się szacunki kiloton śmietankowego kruszcu czekającego na wydobycie i stuleci, na jakie starczy złóż. Niektórzy snuli wizje jeszcze głębiej ukrytych pokładów szynki i sera, inni wyobrażali sobie konfitury i już szykowali się do wyścigu po koncesje. „Pan Bóg w swej nieskończonej dobroci odkroił szczodrą pajdę pachnącego, zakwaśnego, słowiańskiego chleba, suto ją omaścił i rzucił szerokim gestem, cóż, gdy Szatan, ten niedorobiony mgr fizyki, odwrócił ją w locie” – mówili niektórzy. Inni pytali, czy Pan Bóg na pewno kroił chleb w kształt granic z 1951 roku, ale i tych chłodnych racjonalistów porywał powszechny entuzjazm. Tylko najwięksi defetyści nieśmiało oponowali, że może to margaryna, ale zakrzyczano ich, że pewnie zaprzedali się wiadomo komu za 40 baniek judaszowego szmalcu. Sejm z Senatem uchwalili: całe wydobyte masło należy do Narodu. W odpowiedzi Naród wyszedł na miasto sugerując, że chciałby coś tym masłem posmarować, niekoniecznie metaforami obrosłą glebę ojczystą. „Niech smarują cia… ała!” – nie dokończył wysoki przedstawiciel Władz, właściwie już nieco niższy.
Kiedy więc w tej radosnej atmosferze wykonano systematyczne odwierty, a te nie dostarczyły żadnego masła, rozczarowanie było ogromne. Co prawda szybko znaleziono i ukarano winnych (defetystów, sąsiadów, krowy), ale w sumie sytuacja była niezręczna. Szczęściem, nawet wyimaginowane masło źle działa na pamięć: sprawa szybko ucichła. Tym bardziej, że astronomowie odkryli ogromny, blado połyskujący obiekt o dość regularnym kształcie, szybko zbliżający się do Ziemi. Spekulacjom nie było końca.