sobie samemu ku przytomności za kilka lat; ale może i kogoś to zainteresuje.
byłem w Indiach już czwarty raz, drugi raz na północy. zacząłem czternaście lat temu, właśnie na północy i chyba coś się od tego czasu zmieniło – albo obiektywne otoczenie, albo oko obserwatora, albo jedno i drugie.
obserwator doznaje, że jest jakby mniej nachalnie napastowany i mniej agresywnie próbuje się go oszukać; możliwe, że obserwator mniej się przejmuje, a więcej ignoruje. jeszcze siedem lat temu było w nim więcej złości, złość jest atrakcyjnie elokwentna, ale czy na pewno mądrzejsza. nazwijmy to mądrością etapu.
a otoczenie: statystyki mówią, że pekab rośnie tu stale o tłuste 7% rocznie, wzrost populacji pożera z tego 1 punkt, ale i tak zostaje tyle, by przez te czternaście lat podwoić gospodarkę i to z górką. to nadal bardzo biedny kraj, ale jednak sporo bogatszy, niż na początku wieku. może nie trzeba tak zażarcie walczyć o chleb? nędzarzy ponoć ubyła połowa.
(it’s globalizacja, folks)
ale nadal to kraj ciężkiej, masowej pracy ręcznej i nożnej. ryksze osobowe [1], ryksze towarowe [2], wytwórnie pokarmów [3], farbiarnie [4], zakłady krawieckie [5]… obok zaparkowanych wytworów najnowocześniejszej technologii znanej ludziom – człowiek na palenisku wytwarza rondelki [6]. groszowa gospodarka – skazana na zagładę? a może – nie?…
śmierdzi uryną, to nadal główna nuta z indyjskiej gamy perfum. mężczyźni szczają w każdym zaułku [7], osobliwością są delijskie urynały ufundowane na środku chodników (chodników?!).
i jest brudno, praktycznie nie ma miejsc po prostu czystych, są najwyżej obmiecione, chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadza, choć do dbania o czystość zachęca się z pomocą wszechwidzących okularów Gandhiego. [8]
byłem w miejscu tak brudnym, że nie mogłem go sfotografować, bo porzygałbym się, gdybym później zobaczył zdjęcie.
plastik, zwały plastiku generowane pracowicie codziennie przez przeszło miliard konsumujących bez przerwy a to czipsy, a to chrupki, a to herbatniczki, a to thali na wynos. plastik walający się i spalany wprost na ulicach; o smogu wspomnę tylko tyle, że na powrót do Polski cieszyłem się jak na wyjazd do sanatorium.
to może być skutek braku odpowiednich nawyków, może łoteweryzmu, ale może też – autentycznej biedy, i to biedy podwójnej. raz, bo wciąż ubodzy są ludzie, dwa, bo niezasobne jest państwo, ściągające niewiele (procentowo) podatków, zbiurokratyzowane i skorumpowane. brak możliwości, by zbudować skuteczny system dbający o jakość życia wszystkich; okazuje się, że dobre powietrze dość trudno sobie kupić.
a każdy chce konsumować i żyć tak Godnie, jak Ty, do czego trzeba licznych kilowatogodzin. (it’s globalizacja, folks)
Indie, te zurbanizowane, przypominają jakieś podwarszawskie miasteczko, zbombardowane, częściowo odbudowane i znów zbombardowane, a potem umajone gdzieniegdzie krzykliwą folią reklamową. i nigdy mało kolorów, gradientów, fontów, cieni. musi być ślicznie. i jest. [9] a wśród tego piękna przechadzają się krowy, świnie i psy i pożerają, co tam z tego marketingu spadło. duże miasta różnią się od małych na ogół odległościami, na jakie to wszechmiasteczko się rozpełza.
dopiero przy wielu, wielu milionach następuje jakieś przejście fazowe, wymuszone głównie potrzebami komunikacyjnymi i reprezentacyjnymi. (Delhi zbudowało sporą sieć metra głównie już po mojej pierwszej wycieczce.) [10]
obiecuję, że nie będę już narzekał, że Polska jest brzydka.
przynajmniej przez tydzień.
ale przecież są i perły; trochę prawdziwego, starego piękna, jakoś nierozszabrowanego w ciągu stuleci (w tym: przez Brytyjczyków zamieniających zabytki północy w koszary) [11] [12] [13].
ruch uliczny niebywały, intensywniejszy chyba niż kiedyś. zachwyca, jak w każdej sekundzie, bez przerwy, setki uczestników negocjują między sobą wektory prędkości, jednocześnie pisząc smsy (tak, na motocyklu, co się dziwisz) i slalomując między krowimi gównami, w zasadzie bezkolizyjnie. decyduje masa poruszającego się obiektu.
przy czym oficer policji przechodzący przez jezdnię stanowi ekwiwalent trzech ton.
a park maszynowy unowocześnia się; pojawiają się e-tuktuki (swoją drogą, słowo tuktuk nie funkcjonowało tu jeszcze siedem lat temu; turyści musieli przywlec z Azji Płd-Wsch) dopiero pod koniec trafiłem na stadko ambassadorów – gatunek zdecydowanie na wymarciu. [14]
i hałas, HAŁAS wszędzie. klaksony, muzyka, głośne rozmowy. hałas, smród, przyprawy, oni tu muszą mieć nieco przytępione zmysły.
bo przyprawy, jedzenie, za każdym razem to samo, kilka dni entuzjazmu zakończonych awersją na sam zapach. w poszukiwaniu kalorii dawno nie wchłonąłem tylu bananów i nie wypiłem tyle coca coli. po paru dniach przerwy można nieśmiało wrócić do tych wszystkich przearomatyzowanych i przetłuszczonych sosów i papek.
(wbrew mitom większość mieszkańców Indii jada mięso.)
nieuchronna naskórkowość kontaktu: turysta skazany jest na rozmowy z nagabywaczami, handlarzami, hotelarzami i sprzedawcami jedzenia. poza tym trafiają się schematyczne dość rozmowy z przypadkowymi współpasażerami szlifującymi angielski, a tylko z rzadka zdarza się wymiana ciut wnikliwsza.
gdy wtem zaczepia nas bikanerzanin po pięćdziesiątce, jedyny Gypsy in town, i oprowadza nas po swoim mieście i swoim życiu, przedstawiając nas swojemu mistrzowi, przyjaciołom i córce, a ta prezentuje nam szkołę, w której uczy. w zamian mamy przesłać mu zdjęcia, które z nim zrobiliśmy. bardzo miłe pół dnia. [15]
usłyszałem od niego, a czytam to również w nagłówkach indyjskich gazet (dziś i kiedyś), że Indie praktycznie dogoniły już Amerykę – technologicznie i militarnie.
jedynie demokrację muszą jeszcze dopracować…
w ogólności stykaliśmy się z życzliwością, sympatią, ciekawskością. nie czuć agresji wobec intruza – turysty. hello! how are you! which country! aaa, Poooland!
jakieś wnioski o mentalności Hindusów może sugerować telewizja, a szczególnie opery mydlane, programy rozrywkowe i reklamy, ale, po pierwsze, wnioskowanie o stanie umysłów odbiorców na podstawie samej tylko topornej gry i oczywistych slapstików, bez znajomości języka, jest nieco ryzykowne, a po drugie, czy na pewno można powiedzieć coś sensownego o Polakach na podstawie tvx gdzie x = p lub n. no może i można…
niezbędna uwaga: wszelkie generalizacje o Hindusach są równie mądre, co stwierdzenia w rodzaju “Polacy to katolicy i kochają rodzinę”. ale: są nieuniknione w takim opisie lo-res, wnioskowanym z niewielu w sumie przeżytych detali. podkreślam tylko, że to mój własny wywar, nic naukowo obiektywnego.
po czwartej wycieczce nie odważyłbym się powiedzieć, że znam i rozumiem Indie.
wciąż wzbudzam niebywałą sensację, zwłaszcza w mniejszych miastach, i bywam atrakcją większą niż kilkusetletni zabytek: pojawiłem się pewnie w paruset kopiach na fejsbukowych selfiesach robionych po prośbie albo z nieśmiałego biodra (nigdy nie odmawiam, zawsze się uśmiecham). ale rozmów w trakcie przemieszczania się pociągami jest mniej. młodsi są online, z nosami w komórkach.
mimo onlajnowości to chyba nadal kultura kontynuacji, a nie zerwania. rodzina, kasta, to ma znaczenie. młodzi mówią wprost, że ufają starym, kiedy ci dobierają im małżonków (różnica pokoleń to nie różnica światów!). ale: w wielkich miastach jest coraz więcej pozakastowych love-marriages. a ci, którym życie się aranżuje, romansują. chyba raczej przed, niż na boku.
swoją drogą, jak śmieszny jest burzący się przeciw tym zwyczajom Europejczyk z tym swoim dziecinnym złudzeniem sprawczości (ja sam!). losowość daje większe poczucie kontroli nad losem.
właśnie, Europa; widziana stąd Polska to bogaty i komfortowy kraj, w istocie niemal Niemcy, z trzeciorzędnymi problemami, które chyba z nudów sam sobie narzuca (choroba autoimmunologiczna?). oczywiście nikt z niczym Polski nie kojarzy.
religia; z rozmów i obserwacji wynika, że ludzie serio kultywują rytuały, odwiedzają świątynie, składają ofiary [16], bogowie pojawiają się w serialach i na wygaszaczach komórek. obok hinduizmu intensywny islam. religia wpleciona jest w życie, traktuje się ją jak coś oczywistego, stąd dość swobodne zachowanie w świątyniach. mogę to tylko obserwować z zewnątrz, nie wiem, na ile wystarcza to ludziom do ogarniania nieuchronnie nowocześniejącej rzeczywistości i do zdobywania poczucia kontroli nad nią; zdaje mi się, że to nadal bardzo żywy i szczery nurt, nie tak pusto obrzędowy i narzędziowo polityczny, jak zazwyczaj w Polsce. ale czy to dobrze, to też nie wiem.
(oczywiście, ludzie zachodni mają swoje skróty, pozwalające ogarniać świat przy możliwie nie za dużym wysiłku, choćby pseudomedycynę, pseudoekologię, pseudokibicowanie…).
ale gdybym, ja, zachodniak, miał już szukać jakiejś świętej duchowości, to chyba po prostu zamknąłbym się w domu z właściwą książką, niż pakował się tu. mam nieodparte poczucie blagi, naciągactwa; jeśli bywają Hindusi ironiczni, to chyba są to bramini ssący kasę od Poszukujących.
jak dożyję, to wrócę.
Ech, być facetem i jeździć tak samopas… Ale wrażenia z wycieczki zbiorowej-biurowej całkiem takie same, ino ja jedzenie indyjskie wchłaniam w każdej ilości, zawsze.
akurat nie całkiem samopas, ale dwójka to nadal nie tłum. :)
Fajne. Nie byłam w Indiach, ale byłam w Polsce i mam zastrzeżenie do uwag nt naszej religijności. Wg mnie sporo ludzi wciąż wierzy na serio, szczerze i z całego serca swego. No, jak nie z całego, to chociaż z jakiegoś w owym organie kącika. Zwłaszcza w małych zas***ych (śnieg stopniał) miasteczkach. Czy to dobrze? Wiem, że nie.
@Eliza: tak, wciąż wielu szczerze wierzy; ale przeważnie to (chyba, tak czuję) jednak już obumarło. Od dawna nie widzę w katolicyzmie tej energii, którą nadal czuć choćby w prawosławiu. Możliwe, że rozjazd między życiem a obrzędem stał się zbyt duży. (a może fundamentalnie się mylę, to tylko moja intuicja)
interesujący wpis. Zwłaszcza o dojrzewaniu bądź ewolucji oka. Od obrzydzenia, przez wyniosłe przyzwolenie, do antropologicznej refleksji w obliczu nieprzemijających bóstw.Czyli Indie to już nie Smutek tropików, gdzie wyjscie z hotelu w Kalkucie, osaczonego przez krowy, którego okna służą za grzędy dla sępów ścierwników to przeżycie na wskroś dojmująco brudne?
nadal na wskroś i dojmujące; obrzydzenie pozostało, to nieuchronne, bo dzieje się tam raczej coraz gorzej (por. jezioro, które zapłonęło w Bangalore). ale może lepiej, łatwiej jakoś – z ludźmi. i może to żadna mądrość – tylko starość?
Niedawno stamtąd wróciłam (byłam trzeci raz i – mam nadzieję – wrócę) i gdybym miała podsumować swoje wrażenia albo wyjaśnić komuś, dlaczego mnie tam ciągnie, powiedziałabym “bo tam jest bardziej”. Wszystko jest bardziej (czasem ekstremalnie) intensywne, do kwadratu albo do sześcianu i więcej. Jeśli turkus, to najgłębszy jaki widziałam, zwłaszcza, że mający za kontrast brudny gar i zaułek w kolorze tegoż gara. Jeśli święty w tuk tuku czy bombajskiej taksówce, to nie spłowiały obrazek ale cały pozłacany ołtarzyk ze światełkami, czymś, co się majta i girlandą żywych kwiatów. Jeśli zaczepki z cyklu one photo, please, to od razu hurtowe, a bywa, że zaraz potem oświadczyny. Jeśli ciemność gdzieś podczas sikania przy drodze między Delhi a Jodphurem to taka, że można ją pokroić, a gwiazdy spadają na łeb. Jeśli piękno, jak na rozlewiskach Kerali, to takie, że dech zapiera najzupełniej dosłownie – dla mnie to absolutny raj, nawet jeśli z reklamami vodafone. Faktycznie, brud bywa ekstremalny, ale i wszystko inne. Lubię tam być, bo intensywność tego świata + tysiące przykuwających uwagę drobiazgów (kobieta w sari niosąca na głowie wieżę stereo, kaczki korkujące wąskie kanały Backwaters, wodne hiacynty, które zanurzają się, gdy zbliżasz się do nich łodzią, oczy na łodziach, rysunek mięśni brzucha u starca, który gdyby żył gdzie indziej, zamiast wiosłować, chodziłby z balkonikiem, amulety z papryczek, żółta wełniana kominiarka na głowie niemowlaka przy 40 stopniowym upale, mydło farbujące dłonie na niebiesko etc etc) sprawiają, że odpoczywam od siebie – nie wystarcza mi energii i uwagi na zajmowanie się tym, czy mi nie za gorąco, czy nie przeszkadza mi tłok, czy jestem głodna, zmęczona itd. No i ludzie, ale to już temat na osobny wpis. Tak czy tak, uzależniłam się od Indii i strzeliłam sobie gola: gdziekolwiek po nich byłam, myślałam “Pięknie, ale cholera nudno” :)
dziękuję za ten komentarz! tak, intensywność: bodźców, reakcji. dla mnie – jednak nadmierność, jestem zimnokrwistym nordykiem; ale oczywiście bardzo szybko za tą nadmiernością zaczynam tęsknić.
o, Backwaters, Kerala… mam o tym parę słów i zdjęć.
heh, no właśnie: tak czy tak zaczyna się za tym tęsknić. Zdjęcia fantastyczne, dziękuję.