Codziennie wracając z pracy mijam jakże sympatyczną reklamę – na dużej planszy zarozumiale uśmiechnięty kogut prezentuje na tacy mniejszego kurczaka – zimnego, martwego i nieświeżego [sądząc po jego szaro-burym kolorze]. Gorąco poleca mi swojego ziomka [syna? córkę?] już obranego z piór i zdekapitowanego, a ja mam się skusić i zostawić parę groszy w lokalu, któremu patronuje. Zwykle pod barem jest już paru skuszonych dżentelmenów, w letnią porę ubranych w szorty i sportowe obuwie. Pożerają kolejnych kolegów tego dumnego kretyna, który niczego nieświadomy czeka w kolejce na rożen.
Myślę sobie, że paru polityków dziarsko budujących własną tożsamość na kolejnych trofeach – faktycznie lub pozornie tylko upolowanych konkurentach – może poczuć się w tym barze swojsko i całkiem na miejscu. Podobnie jak ich kolega z plakatu też nie myślą o szpikulcu, który kiedyś gładko przebije ich ciepłe ciałka – od odbytnicy po dziób. Twarz.
A czyż nie jest miło byc na plakacie? Plakat daje siłę, a może dac władzę, to czy nie warto? Co z tego, że krótkoterminową i być może iluzoryczną…Co będzie później? Po co się martwić…Może juz plakatów nie będzie i pamieci, kto na nich był…
ps.
dot. zdjęcia słonia w myjni : ogonek też jemu umyli? :)
ogonek opłukali szlauchem