w Singapurze płacisz 500 lokalnych $ (x 2,5 = PLN) za jedzenie w metrze, za spanie pod blokiem 1000, za nieuzasadnione zatrzymanie ruchomych schodów 5000 (więc jeśli nie masz stuprocentowej pewności, że Twojemu dziecku wkręca się paluszek w taśmę poręczy, to być może w przyszłości nie poślesz go na studia), za żucie gumy to już nawet nie wiem, można tylko w celach leczniczych, z receptą, a import jest zabroniony.
natomiast nadal to Polska pozostaje jedynym znanym mi krajem, w którym sumiennie ściganą zbrodnią jest przejście na czerwonym. to trochę moja obsesja; może nigdy nie dostałem mandatu, ale zostałem stanowczo pouczony za krzywe przechodzenie na pasach, a taka rana bliźni się przez całe życie.
z tym Lwowem to trochę nieścisłe, co prawda Singapur znaczy Miasto Lwa, ale symbolem jest pół-lew, pół-ryba (merlion), czyli też Warszawa, z drugiej strony. merliona jeszcze nie widziałem, ale mam za to zrastającą się Syrenkę z Dziecięciem.
zresztą był też inny polski akcent, w ogrodzie botanicznym siedzi bardzo gracki Szopę podarowany Singapurczykom przez bratni Naród Polski, zapewne niczego nieświadomy, więc niniejszym donoszę. podobno są gotowi przyjąć pewną liczbę Janów Pawłów.
Co dopiero ja mam powiedzieć. Na trzy dni w roku przyjechałam do PL i dostałam. Ten mandat.
Czy ma pan już koszulkę Singapore, a fine city?
http://koszyczek.wordpress.com/2011/05/23/share-the-road/no_riding/
A mnie z miejsca przypomniał się stary tekst Gibsona ‘Disneyland with death penalty”, kiedyś tam chyba w Wired drukowany. Czyli niewiele inaczej jak kilkanaście lat temu.
odruchowo nie zwracam uwagi na wesołe koszulki, ale teraz mam poczucie, że coś takiego padło na mą siatkówkę.
Disneyland, właściwy, to dość ponure miejsce chyba, o czym upewnił mnie Banksy.