Moskwa końca lat osiemdziesiątych… Jak mogła wyglądać? Pierwsi prywaciarze otwierają swoje interesy – bo już można, wódkę pije się znów legalnie – bo Gorbaczow w końcu zniósł prohibicję. Z obrzeży Sojuza docierają pierwsze pomruki zwiastujące większe problemy – Azerowie rżną Ormian w Sumgaicie, zaraz zapłonie Nagorny Karabach, na Litwie zbiera się Sajudis. Nadal szaro i smutno, ale już tu i ówdzie mignie jakieś modne zachodnie logo na reklamówce, czasem gdzieś wśród setek ład i wołg zabłyśnie mercedes wzbudzając zainteresowanie przechodniów. Zapach niskooktanowych spalin, kurzu, potu i tanich perfum. Długie ogonki przed sklepami oferującymi dowolny towar albo tylko nikłą nadzieję, że coś rzucą – i matka wszystkich ogonków, wiodąca do cerkwi komunizmu, źródła wiedzy i wiary dla spragnionych dialektycznej pewności – mauzoleum Lenina. Ale i pierwsze, nieśmiałe, malutkie, koncesjonowane straganiki z mydłem i powidłem importowanym zza granicy albo z innych republik, pierwsze niepaństwowe szyldy na ulicach zwiastujące jakieś jeszcze przyduszone, ale uporczywie trzymające się przy życiu interesiki. Jakoś tak to sobie wyobrażam. Tak jak w Polsce w tym samym czasie, ale pewnie trochę biedniej.
Wśród tych rzadkich, biednych straganów przemyka czarniawy mężczyzna, niosąc w wypchanej, prostokątnej torbie świeżo zmontowany komputer, zamówiony przez jakiegoś prywaciarza, a może właśnie przesłany z Hongkongu kolorowy monitor, drogocenne dobro, przeznaczony dla syna wyższego urzędnika partyjnego. Młody, jakieś dwadzieścia trzy, może cztery lata. Niedawno wywalili go z politechniki, na którą trafił po nieudanych egzaminach na prawo. Zdaje się, że szło mu kiepsko, za dużo grał, za mało się uczył, nie ciągnęło go do książek, ale kto wie, może na sam dźwięk jego nazwiska egzaminatorzy niemal bezwiednie, odruchowo obniżali oceny? Ech, Rosjanie. Nienawidzą południowych. On to dobrze wie, czuje każdym włoskiem na skórze, wcale nie aż tak śniadej jak u innych jego kolegów z akademika, ta południowość definiuje go na ulicy, określa szlak, jakim musi przemykać zaułkami wielkiego miasta. Ludzie, których mija, patrzą na niego z lekką nieufnością, nie ma tygodnia, żeby patrol blond-milicjantów go nie wylegitymował. Ale zna już ten cały rytuał, kod moskiewskiego survivalu, całkiem nieźle daje sobie radę. Komputery to dobry biznes, więc ma pieniądze, nie bardzo dużo, ale tyle, żeby opłacić się milicjantom a czasem za wymienione u zaprzyjaźnionego cinkciarza dolary kupić w Bieriozce jakiś lepszy alkohol. Musi podobać się kobietom, słowiańskie moskwianki czują miły dreszczyk, gdy spogląda na nie wzrokiem półdzikim, taksującym, z tym swoim zamyślonym, jakimś takim poważnym uśmiechem. W sumie – żyje, ale czuje, że ten biznesik komputerowy, który prowadzi z kolegą, to stan jakiegoś zawieszenia, odłożenia, a zarazem podgrzewającej się w nim frustracji i złości, wyrastającej z drobnych, męczących, codziennych upokorzeń, których doznaje na każdym kroku.
Obiecuje sobie, że już niedługo wyrówna rachunki. Wkrótce o nim usłyszą. Zapamiętają na zawsze zwykłe kaukaskie nazwisko, które teraz im nic nie mówi – ot, Szamil Basajew, czarniawy młody facet.