(Jdt16:9)

Nie, tym razem będzie inaczej.

Wreszcie wiedział, jak wyglądają jej oczy. Ciemnobrązowe, czarne niemal. Mocno błyszczące, roześmiane. Ładne raczej. Całkiem nieźle wyglądały w oprawie z czarnych rzęs i poddepilowanych brwi. O dziwo podobne nawet do tego zdjęcia, chociaż szczerze wylizane było w photoshopie.

Sięgnął do szuflady po otwieracz, otworzył piwo, jakiś lokalny ciemny wynalazek. Upił pianę, która zaczęła uciekać na zewnątrz butelki. Trochę uciekło, wytarł więc niecierpliwie ścierką. W końcu usiadł na krześle. Wziął do ręki widelec i spojrzał ze smakiem na dwie zakrwawione kulki, rozszerzonymi źrenicami zerkające z dna miseczki.

Gdzie tu miejsce na jakąś duszę? Na myśl niecielesną? Wszystko parszywa chemia, wszystko materia niesterowna i samodzielnie się organizująca. Cykliczne odpływy i przypływy hormonów określają całą relację ze światem i wskazują kierunki poszukiwania wszelkich sensów.

Oczywiście nie jego hormonów. Jej. Ale dzięki nim raz na trzy-cztery tygodnie on ma kolejny urlop wypoczynkowy, okolicznościowy raczej. Jest czas na spokojne napicie się piwa, uporządkowanie drobnych praktycznych spraw, spotkanie z dawno niewidzianymi koleżankami i koleżkami. W tym czasie ich kontakty bilateralne zamarzają w wyrafinowanej dyplomacji, słowa jeżą się kolcami, ciężkie sugestie jak opite krwią nietoperze smętnie zawisają pod sufitem. Formułki pożegnalne jeszcze nie wypowiedziane, ale już ułożone, dalsze scenariusze wstępnie spisane, ale nie oddane do zatwierdzenia. Wreszcie po dwóch-trzech dniach chemikalia zmniejszają stężenie, stary dobry metabolizm je zżera – sens życia co prawda nadal się nie odnajduje: po prostu przestaje przeszkadzać jego brak. Gumką myszką oboje pracowicie wycierają wcześniej naszkicowane, a niepotrzebne już (nigdy więcej) deklaracje. Urlop się kończy. Niebo się rozchmurza; choć prawie listopad, to noc nad głową jest ciepła i gwiaździsta, wino znów krąży z ust do ust.

I tak dalej. Da capo al fine.

Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem.

“Piasku mniej –
Nosić lżej!”
Cieszy się głuptasek.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił;
Ale gdzie ten piasek?

Wraca Grześ
Przez wieś,
Zbiera piasku ziarnka.
Pomaluśku
Zebrała się miarka.

Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem…

(Julian Tuwim)

Nagły impuls, który wyrywa cię z przyjemnego samozadowolenia i powoduje, że wskakujesz na główkę do basenu zdarzeń, których zupełnie nie umiesz przewidzieć. W podróżowanie po zakamarkach własnych wspomnień, zniekształconych sklerotycznymi naroślami, w odkrywanie dawno zabliźnionych ran, przywoływanie smaków, ożywanie śmiechów, łez i szeptów. Czujesz niemal fizycznie, jak pieką cię policzki, w które kiedyś oberwałeś (wtedy piekły). Miękną ci nogi, właściwie chciałbyś już sobie pójść a może nawet szybko uciec, ale jednak naciskasz guzik dzwonka. Niech się dzieje co chce, zobaczymy, czy w tym basenie jest jednak woda.

Najgorsze jest to, że wspomnienia się mieszają, twarze, ciała, zapachy, sytuacje – nie pasują do osób, albo pasują do zbyt wielu. Mózg gorączkowo pracuje, próbuje – ważąc prawdopodobieństwa – dobrać możliwy wzór, profil osoby, zestaw cech. Pozostaje nie mówić zbyt wiele, co akurat nie jest specjalnie trudne, nigdy nie byłeś nadmiernie gadatliwy. Czasem pojawia się przebłysk pewności, wspomnienie tak rzeczywiste, że nie możesz się powstrzymać, żeby nie przywołać go na głos; końcówka zdania zawiesza się jednak w cichnących, nieśmiałych pytajnikach, nie jesteś pewien, czy nie palnąłeś głupstwa. Ale czytasz w jej oczach, że nie, dopasowanie wspomnienia do osoby zakończyło się sukcesem.

Rozczochrane wspomnienia stopniowo porządkują się, choć nadal dziwnie się czujesz odnajdując różnice między obrazem, który nosiłeś w głowie a tą fizycznie istniejącą kobietą siedzącą obok. Ogólnie – tak, klimat podobny, ale szczegóły inne. Uśmiechnięty sposób wymawiania niektórych głosek – tak, to właśnie to, ale głos się obniżył i pojawiła się jakaś chrypka, delikatne skrzypienie. Oczy już nie błyszczą, chociaż włosy wciąż tak, krótsze teraz znacznie i ciemniejsze. Zapamiętałeś, że jest niewiele niższa od ciebie, a tymczasem zmieściłaby ci się pod pachą. Urosłeś od tego czasu? Nie, to twój mózg cię oszukuje.

Skoro jej obraz tak bardzo się zmienił, to ciekawe, jak bardzo ona jest zdziwiona tobą. Może też z trudem tylko odnajduje w tobie tamtego energicznego, gładkiego młodzieńca. Którego podobno nawet kochała. Byłeś jej bliski, ona tobie też – teraz nieśmiało się do siebie uśmiechacie, z trudem wytrzymując wzrok i szukając tematów do podtrzymania rozmowy.

Dziwne, jak silnie podziałały na mnie te niespokojnie rozbiegane oczy i kamienna twarz Billa Murraya.

Joseph ma 49 lat i pracuje jako policjant w Edmonton. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności tydzień temu zaplątał się w Polsce i z ufnością dziecka wszystkimi zmysłami chłonie nowe bodźce. Niemal co wieczór ląduje na jakiejś nieoczekiwanej alkoholowej imprezie w czyimś domu, przez co liczba razy, gdy pił alkohol w całym swoim życiu zdążyła wzrosnąć z trzech do ośmiu… a pewnie dobije do piętnastu za tydzień, gdy będzie wracał do domu.

Był już dwa razy w Europie, głównie u rodziny w Niemczech. Próbował dostać się do UNPROFORu w Bośni, ale miał za małe dzieci i nie dostał przydziału. Na emeryturze (mundurowej, więc już za dwa lata) chce więcej podróżować – Skandynawia, Ameryka Południowa; Azja raczej nie. Część jego rodziny pochodzi z Ukrainy, ale tam nie chce jechać.

Joseph jest przekazywany od znajomych do znajomych, kolejne osoby z wyrozumiałością się nim opiekują, on z kolei z wyrozumiałością przyjmuje to, co los przynosi. Ląduje na kolejnych kanapach w kolejnych domach, siedzi w milczeniu, przygląda się ludziom, pije coraz to nowe nieznane mu trunki i ze zdziwieniem w lekko zmąconych mocno błękitnych oczach obserwuje, jak tubylcy po wychyleniu paru kolejek zaczynają układać zagadki logiczne z zapałek.

Największa atrakcja w podróży Josepha wciąż przed nim. W przyszłym tygodniu pojedzie na wycieczkę do Auschwitz.

Rano obudził go swąd palonej gumy, tak ciężki, że bał się głębiej odetchnąć. A przecież przyjemnie jest spać przy otwartym oknie. Było dużo za wcześnie. Najwyraźniej coś się paliło w hałasującej śmieciarce, która przyjechała pozbierać torebki z odpadkami karnie ułożone wokół pojemników (tutejsi lokatorzy brzydzą się wchodzić głębiej i wrzucać je do wózków). Prześcieradło nieprzyjemnie zrolowane, nieświeże już, on na nim obudzony, ale bez jakiejkolwiek chęci do wstawania. Budzik, jak zawsze wyłączony, wskazywał szóstą pięć. Ludzie pracy wstają, przemywają twarze, cisza nocna skończona, śmieciarki wszystkich krajów zjedźcie się.

Prysznic, stopy w poszarzałym od brudu brodziku, cieniutki strumień sączy się na głowę, coś się chyba gdzieś zapchało, w umywalce woda też ciurka oszczędnie. Trochę pasty na szczotkę, delikatnie przejechać w prawo i w lewo po nadwrażliwej dolnej szóstce i górnej trójce, mówił sobie już tyle razy, czas na dentystę, straszyły go uśmiechy różnych nieznajomych, pozbawione a to trzonowca, a to odsłaniające metalowy drucik protezy. W tym tygodniu z pewnością.

Potem dziura, jakaś szarobura plama przed oczami. Czynności powtarzalne nie pozostawiają śladu w pamięci.

Przebłysk świadomości w sklepie, kolejka do kasy, jeden podżelowany mężczyzna mówi do drugiego, że w sumie to Jasiek będzie drajwerował jako kierowca. To go obudziło, bo, do cholery, skoro musi drajwerować, to chyba tylko jako kierowca? Chyba że nie?

Potem znów plama szaro-zielonkawo-brązowa i szum w uszach.

Wieczór nad turkolem, jakieś kluski z fasolą i falaflem. Zza okna archaiczno-progresywne riffy z końca lat siedemdziesiątych puszczane radośnie w budynku naprzeciwko. Tego już nie wytrzymał, zamknął okno. Otworzył puszkę z piwem wcześniej kupionym na stacji benzynowej. Czeskie piwo warzone w Poznaniu. Ważne, że zimne.

Znów szum w uszach. Plama dla odmiany nieskalanie bura.

Teraz w łóżku, trochę rozprostowana pościel, okno zamknięte. Brzuch ciężki, za dużo było tego turkola, za ostry też był. Ułożyć się jak najwygodniej, żeby żołądek nie ciążył – i trawić w spokoju. Trawić – a rano obudzić się i znów coś zjeść. Potem trawić. Znalazł przyjemność w takich prostych cyklicznościach. Nawet te dłuższe cykle, trwające rok czy całe życie, też zaczęły mieć swój urok. Jeść – trawić – srać. Dorastać – rozmnażać się – umierać. Czuł, że stracił siłę, pchającą go do wyrwania się z tych kółeczek, ale nie brakowało mu tego, przeciwnie, było mu z tym dobrze, wygodnie tak jakoś. Chęć przemiany bezpowrotnie odpłynęła.

Zostały czynności powtarzalne.

Poznałem Suresha w pociągu Kanchipuram – Chennai. Młody chłopak, jakieś 20 lat, z wysypanym wąsem, nieśmiały ale ciekawy świata – zaczepił mnie, tak jak zaczepiały mnie setki innych, często upierdliwych Hindusów. Z nim się jednak gadało wyjątkowo miło. Okazało się, że studiuje informatykę, kończy jakiś poziom i niedługo będzie szukał pracy. Dojechaliśmy do Chennai, wysiadł dwie stacje przede mną, przedtem wymieniliśmy się mailami. To się często zdarza w drodze, ale tym razem już w kafejce w Chennai przeczytałem pierwszy list od niego. Gorąco przepraszał, że nie odniósł się do mnie z należytym szacunkiem, bo dopiero na końcu spotkania dowiedział się, że jestem od niego sporo starszy… w Indiach wiek bardzo silnie definiuje relacje między ludźmi, więc w kilku kolejnych mailach musiałem go uspokajać, że nic się nie stało i żeby dał spokój z tym “sir”… w końcu dał się przekonać.

Od tej pory pisujemy do siebie od czasu do czasu. Dziś dostałem od niego nowinę – dostał pracę, staż właściwie, w Tata Consultancy Services. W Indiach wszystko jest Tata, samochody, koparki, elektrownie, sieci komórkowe, firmy software’owe… to duży sukces tego chłopaka, bo firma jest ogromna i daje wielkie możliwości. Będzie pewnie robił ekrany jakiegoś systemu, po którym potem Ty, Czytelniku, będziesz sobie klikał, myśląc, że powstał w Redmond… Zatem tworząc nowy dokument w wordzie albo rysując schemat w visio pomyśl o ciepło młodym Sureshu, który gdzieś w odległym Chennai lepi dla Ciebie nowe, jeszcze lepsze formatki.

Powodzenia, Suresh!

czego liderem jest Hanna?

Mecz z Hanną wygrał więc przez nokaut techniczny pan Antoni Jankowski, którego ulotkę otrzymałem pod kościołem św. Krzyża.

Pan Antoni kandyduje z listy Domu Ojczystego, jest pracownikiem umysłowym Poczty Polskiej, założył także Związek Zawodowy Piast, “alternatywny w swoim działaniu do innych związków zawodowych”.

Mój kandydat ma bardzo szerokie plany, kilka tez do załatwienia to: [pisownia oryginalna]
– zniesienie opłat stałych za telefon, prąd i gaz gdyż to nie jest uzasadnione (tak rozumując to każdy z pracowników z tej samej racji powinien otrzymać w formie stałej opłaty na przykład 300zł);
– zmiana przepisów Kodeksu Pracy
– zmiana Konstytucji
– zmiana prawa polskiego
i na koniec najważniejsze: naprawienie krzywd.

Kandydat wywołał spazmy (wzruszenia) w moich trzewiach. Zagłosuję na niego a potem wymienię kartridż i kupię telefon w punktach wypisanych na końcu jego ulotki.

Chciałem zamieścić jakiś link do niego, jednak google twierdzi, że pan Antoni z Piasta nie istnieje… to co, do cholery, robi ta ulotka na moim biurku?

Codziennie wracając z pracy mijam jakże sympatyczną reklamę – na dużej planszy zarozumiale uśmiechnięty kogut prezentuje na tacy mniejszego kurczaka – zimnego, martwego i nieświeżego [sądząc po jego szaro-burym kolorze]. Gorąco poleca mi swojego ziomka [syna? córkę?] już obranego z piór i zdekapitowanego, a ja mam się skusić i zostawić parę groszy w lokalu, któremu patronuje. Zwykle pod barem jest już paru skuszonych dżentelmenów, w letnią porę ubranych w szorty i sportowe obuwie. Pożerają kolejnych kolegów tego dumnego kretyna, który niczego nieświadomy czeka w kolejce na rożen.

Myślę sobie, że paru polityków dziarsko budujących własną tożsamość na kolejnych trofeach – faktycznie lub pozornie tylko upolowanych konkurentach – może poczuć się w tym barze swojsko i całkiem na miejscu. Podobnie jak ich kolega z plakatu też nie myślą o szpikulcu, który kiedyś gładko przebije ich ciepłe ciałka – od odbytnicy po dziób. Twarz.

moje miasto to wielka wieś z zagrodami. w każdej zagrodzie drżą ludzie o swoje mająteczki i autka. grupują się, bo w kupie raźniej. otaczają murami, zasiekami, rowami z wodą, polami minowymi. stawiają kulawych i zezowatych strażników na bramach, żeby odstraszali intruzów. nie mówią sobie dzień dobry, unikają spojrzeń, przemykają truchcikiem od bramki do drzwi mieszkania. czują jakże uzasadnioną wyższość nad tymi, którzy się nie zagrodzili, których stać tylko na mieszkanie luzem, bez czujnych ochroniarzy przechadzających się ścieżkami wysypanymi żwirkiem wśród kwitnących kwiatuszków.

ci strażnicy jakoś nie pasują do atmosfery obejścia – noszą pistolety gazowe za kaburą, w rękach trzymają pejczyki a na czapeczkach mają wydziergane czaszki małych kociąt. póki co pokrzykują tubalnie na zbyt wesołych lokatorów, przyjaźnie potrząsając plastikowymi różowymi kajdankami.

już niedługo mój wyrok się skończy, na ściance regału wydrapuję widelcem kolejne dni. wyjdę sobie na wolność i odetchnę stęchłą świeżością powietrza zwykłej kamienicy.

głęboko wstrząsnęło mną, gdy usłyszałem tę piosenkę śpiewaną dyszkantem przez pana w klubie gejowskiem:

Męska rzecz – dognać w biegu i uśmierzyć grzywy fal…
Nasza rzecz – stać na brzegu, stać i wierzyć i patrzeć w dal…

Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli,
nadzieja wciąż w serc kapeli na werbelku cicho gra,
bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać,
aż zrodzi się pod powieką inna łza, radości łza.

Wczułem się po prostu i prawie zerwałem się z miejsca, mając tę pieśń na ustach. Zmiarkowałem się jednak w porę…

Ale zostałem poruszony wielokrotnie i do głębi, szczególnie – łakomymi spojrzeniami rzucanymi przez przystojniaków zza otaczających stolików. Na szczęście chronił mnie Adam. Bo N. miała zakaz dotykania.

Pan odzyskujący dane pocmokał z zachwytem nad moim dyskiem: “Nooo tak spalonego to jeszcze nie widziałem…” Taaak….. Podjął walkę – a ja słono zapłacę za jego ewentualny sukces. Taki podatek od lenistwa i głupoty. A mój nowy dysk ma dość abstrakcyjną pojemność – 250GB…

Polanka jest jednooką kotką. Oprócz oka straciła też przednie zęby, więc języczek samoistnie wysuwa się jej z pyszczka. Widać, że jest kotem po paru trudnych zakrętach życiowych. Odpoczywa teraz na wczesnej emeryturze, dobrze odżywiona i lśniąca. Duża kotka, pozbawiona trójwymiaru, przepełniona kocim wdziękiem, natrętnie prosząca o pieszczoty, odrabiająca deficyt poprzednich trudnych lat, a może nawet swoich wcześniejszych kocich wcieleń.

Polanka Jednooka odwiedziła mnie dziś nad ranem. Głośno zamiauczała, trąciła mnie nosem i kazała się głaskać. Po chwili ułożyła się na mnie i zaczęła ugniatać pazurkami mój brzuch. Obudziło mnie to, było już zupełnie jasno, półprzytomny rzuciłem okiem na budzik.. piąta.. na budzik.. czyli to tylko sen, jestem przecież w domu. Nie było przy mnie Polanki Szczególnej Kotki.

Moja roleta skończy niedługo trzy lata. Tyle już czasu stoi sobie grzecznie w rogu kuchni, czekając na moment, gdy moje nastroje i motywacje ułożą się w optymalny wzorek i pozwolą mi zawiesić ją nad oknem. Kupiłem ją na fali pierwszego entuzjazmu urządzania się w nowo wynajętym mieszkaniu. Nie zraził mnie wcześniejszy dość umiarkowany sukces zawieszenia rolet w sypialni, gdzie betonowy pył spod wiertatrki bez udaru zasypując mi oczy doprowadzał mnie do rozpaczy przemieszanej z wściekłością – i gdzie ostatecznie rolety zawisły jakieś 4 cm za nisko, tak że uroczo płożą się na parapecie – i jakieś 2 cm zbyt daleko od siebie, tak że zostawiają wesoło połyskującą słoneczną szparkę. W sypialni, no cóż, byłem zmuszony coś powiesić, przyjmijmy, że najważniejszą motywacją był wschodni kierunek okien i przyjemne sierpniowe słoneczko padające mi na oczy o czwartej rano. W kuchni motywacje już nieco opadły, wystarczyły do zakupu, ale nie do powieszenia.

Roleta stała się rekwizytem, meblem, z którym się zżyłem. Nie rzuca się specjalnie w oczy, szarolniana na tle białej ściany, jedynie folia polietylenowa ją okrywająca, matowa już od kurzu, odbija trochę światła. Pogodziłem się z tym, że już jej nie zawieszę. Ona pewnie też pogodziła się już z tym – jeśli jest roletą refleksyjną – że jej życie minie niezgodnie z powołaniem, że pozostanie nierozdziewiczona w swojej folijce. Polubiłem ją, moi goście też już uśmiechają się ciepło na jej widok. Moja nordycka Gustava będzie niemym świadkiem moich kolejnych śniadań i kolacji, niezrealizowanym planem i nieponiesioną porażką. Zakurzy się i wyblaknie jako potencjał mieszczący w sobie rozczarowanie i sukces – nienarodzone i niepoznane.

Jaka jest twoja kruchość, stabilność, odporność na bodźce, na zgniecenie. Jakie są wymiary twojego lęku, jak głęboka jest twoja rozpacz. Jak bardzo boisz się śmierci, ile bąków dziennie puszczasz. Zmierz swoją depresję oraz intensywność zapachu z ust.

Pomiary gratis, inne usługi: iniekcja dożylna entuzjazmu u nas tylko 15 PLN, indukcja euforycznego błysku w oku – 25 PLN za oko, biolifting mózgu – 18 PLN za godzinę, trzecia godzina gratis. Całkowita decerebracja – cena do ustalenia po konsultacji z szefem marketingu media markt.

/mikrofikcja/

No i co? Co się po tej drugiej butelce wina niby stanie? Ja się stanę? jaki? atrakcyjniejszy? i ta fajna dość laska trzy stoliki dalej – dwa razy na mnie spojrzała – wyjdzie razem ze mną z tego lokalu?
.

Tymczasem kręci mi się w głowie, czuję się niebywale wygadany, powiedziałbym nawet, że hiperelokwentny – ale że nie mam z kim rozmawiać, mruczę do siebie i sam sobie odpowiadam, po chwili jednak łapię zejście i marzę o wtuleniu twarzy w coś miękkiego i w miarę chłodnego, niekoniecznie nawet w pierś tej panny, może być zwykła poduszka wypełniona sztucznym puchem made by ikea. W sumie to chce mi się rzygać.
.

Czuję się jednostajnie. Pusto. Boję się – tego uczucia.
.

Mam nic w głowie, strzępki myśli kręcą się wokół paru słów z piosenki Dylana… „who’s never weak but always strong”… diabli wiedzą, czemu właśnie Dylan… coś powinienem zrobić, jakoś wiem, że muszę, czuję w żołądku to cholerne napięcie.. ale czas leci dalej na biegu jałowym, nie wiem co właściwie zrobić, od czego zacząć, jaką kończyną poruszyć najpierw, myśli miotają się w jakiejś cholernej pustce, brzuch mnie boli, nic nie wiem nadal, chcę coś zmienić, nie wiem co, ruszyć coś, ale jak, i co, i dokąd. Brzuch boli, myśli się pętlą.
.

Dobry-wieczór-pani-i-panu, butelka kaberneta, drogiego dość więc pewnie dobrego, lubię ciężkie wytrawne wina, podlewam tym winem żałosne marzenia o tej fajnej pannie, na co więcej mogę mieć nadzieję, płonną przecież, bo wyjdę sam i tak. I tak przepierdalam kolejne wieczory, jakoś zupełnie nie mając pomysłu, jak je urozmaicić chociaż, nawet nie to że przeżyć, po co od razu przeżywać.
.

Już dawno zauważyłem, że wskoczyłem w taki powtarzalny tryb życia. Trzydziestka kiedyś przeszła a ja dalej mechanicznie pochłaniam kolejne dni i nawet nie wiem, czy to dobrze, czy źle, jakoś tak w sumie wygodnie, ale czy od razu trzeba to wartościować?

Prawie już dopijam tę butelkę, czuję, że teraz po prostu muszę coś zrobić. Cokolwiek.
.

Wstaję gwałtownie od stolika, ooo no tak, butelka poleciała, stłukła się na podłodze, nieostrożny ruch, dużo szkła, wina już nic właściwie. Zwracam na siebie uwagę heheh, żałosny sposób, ale skuteczny. Fajna panna trzy stoliki ode mnie śmieje się głośno. Poza tym jakoś nie widzę serdecznej życzliwości na twarzach wokół, ale w sumie wali mnie to. Kręci mi się w głowie, ale szybko wydostaję się na świeże powietrze. Staję, w sepii sodowych lamp zatrzymuję się na chwilę. Łapię oddech, ruszam dalej.
.
Biorę taksówkę, ulica wiruje mi przed oczami, każę się wieźć na dworzec centralny, taksówkarz coś tam burczy. Jest jeszcze dość wcześnie, coś powinienem złapać, myślę. Płacę 15 peelen, krótki kurs, wybiegam zataczając się, kieruję się wprost na perony. Widzę pociąg na trzecim, tam biegnę. Wskakuję do pociągu, na tabliczce napis, że do Poznania, staję w korytarzu, w przedziałach są miejsca, ale chcę pobyć sam, oparty o otwarte okno. A więc jutro Poznań, jutro może pojadę dalej. Pijacka loteryjka kieruje mnie do Wielkopolski, to będzie ten mocny ruch, ucieczka do przodu. Jestem silny i dumny z siebie, chociaż z trudem trzymam się okna.
.

Po pół godzinie jazdy zaczynam trzeźwieć.
.

Co to za ruch? Kurwa, czemu Poznań? A nie Rzeszów??
.

Trzeźwieję w sam raz, żeby wysiąść w Sochaczewie. Dochodzi północ. Rzygać już mi się nie chce, ale jestem nieświeży. Czuję się podle, kręci mi się w głowie. Żałosna ucieczka w pijackim zwidzie. Siadam na ławeczce. Najbliższy pociąg do Warszawy za cztery i pół godziny. Wystarczająco dużo czasu, żeby dobrze zmarznąć i wytrzeźwieć do końca. I poczuć żenującą w sumie satysfakcję, że się było o krok…