pan piotr był wysokim, dobrze zbudowanym człowiekiem wyciętym z papieru. po bokach miał nawet kilka czarnych pasków pozostałych po przerywanej linii prowadzącej nożyczki. papier był gruby, solidny, bristol właściwie. trochę zszarzały i przybrudzony gdzieniegdzie, trochę rozwarstwiony przy krawędziach od wilgoci — bo trudno zachować idealny fason w naszym deszczowo-umiarkowanym klimacie, nawet jeśli się ma elegancko laminowane buciki — ale wciąż sztywny i niepozaginany.
papierowa konstrukcja pana piotra nie oznaczała jednak braku trójwymiarowości, tej, w pewnym sensie, niejako, mówiąc wprost, jakby głębi. ręce pana piotra były łagodnie wygięte w kierunku rozmówców, nogi – pozornie w wiecznym ruchu, stabilizująco odchylone do przodu i do tyłu. i jeszcze doklejone z przodu zawadiacko odstające kieszonki, w których pan piotr nosił drobne i kluczyki do swojego samochodu z czarnego papier-mâché. nie zmienia to faktu, że pan piotr był raczej pozbawiony profilu, co utrudniało mu nieco komunikację.
pan piotr miał wielu kolegów i koleżanki i większość z nich była podobna do niego. różnił się jednak coraz bardziej od młodszych, których z każdym rokiem było zresztą chyba coraz więcej. młodzież współczesna wydawała się panu piotrowi kredowo gładka; a była też szybciej formowana, bo już nie wycinana, ale odrywana wprost z perforacji i w związku z tym lekko poszarpana na krawędziach. nie wiedzą, co to inicjacyjny ból, myślał pan piotr, jak to jest, kiedy nożyczki wbijają się w głowę, żeby otworzyć powieki albo wydobyć pierwszy dojrzały krzyk. teraz mają łatwiej, starczy lekkie naddarcie – i, o proszę, już wachlują perforowanymi powiekami, już się szczerzą w ząbkowanym uśmiechu.
moglibyśmy tu opowiedzieć historie miłości pana piotra. do kobiety-maestro, wyciętej z plastiku, do kobiety ostrej jak brzytwa albo do kobiety-racucha-z-cukrem, trochę tłustej, ale bardzo słodkiej. moglibyśmy, ale nie opowiemy, bo byłyby to historie smutne i bez happy-endów, ponieważ projektant pana piotra wykonał go od razu w spodniach i nie przewidział istnienia penisa.
hiperelokwencja albo cynizm służą zwykle trzem celom: zamaskowaniu własnych uczuć (których z różnych przyczyn nie wypada okazywać), pomniejszeniu skali wydarzenia (żeby zmieściło się w odpowiedniej szufladce umysłu), albo budowaniu własnego podprądowego wizerunku.
znam te mechanizmy, bo sam je w miarę świadomie stosuję i wiem, w czym mi pomagają. czasem jednak — przy pewnym rozmiarze wydarzeń — błyskotliwość, sarkazm czy neurotyczne porządkowanie świata (komu wolno, komu nie — uronić łzę) nie wystarczają. czasem rzeczywistości nie da się od razu komfortowo posegregować i efektownie zagadać (albo wyśmiać). kiedy trzeba zmierzyć się z własną nieodległą śmiercią, kiedy doświadcza się śmierci kogoś bliskiego, albo gdy anihiluje kilka(dziesiąt) osób tworzących w jakiś (lepszy czy gorszy) sposób istotną część przestrzeni semantycznej ostatnich lat — no to się nie da.
to znaczy, da się, ale robi się jakoś tak. nieadekwatnie.
PS. wczoraj masa ludzi szukała tu obrazka do słowa “żałoba”. dawno temu zrobiłem (nienajlepszy) rysunek z prezydentem, czarną wstążką i hasłem “w czerni panu do twarzy” – i google to dostrzegł. wczoraj, zasypany kliknięciami, zdecydowałem o (przynajmniej czasowym) ukryciu tego posta. w obecnym kontekście zaczął wyglądać niestosownie.
. .
Oto czarne dziury twych źrenic przyciągnęły mię. Uwięziły serce moje biedne w rozkoszą lśniącym horyzoncie zdarzeń. Jest-że dla mnie choć promyk nadziei z tego zakrzywienia wybiegający? Nie! – krzyczy me zamarłe po stokroć serce. Prądy grawitacyi miłosnej szemrzą w twej osobliwej głębinie, bym życia wszelkiego poza tobą wyrzekł się. Chcę! — tem słowem zakrzyknąwszy wnikam i zanikam. Och, zanikam, jak struna wyciągnięty ku pułapce oczu twych. Zali nie stworzysz mnie znów, na powrót, potężniejszego niźli Tytani, czyściejszego niźli ścięte jajeczne białko? O, jakżebym mógł nie zanurzyć się i nie utonąć w hojnej supermasywności twych oczu. Po cóż innego żyć, jeśli nie dla tej turmy ambrozjańskiej, gdy wszystko inne — nienawistne i wstrętne! Ssij i wysysaj mię, o Gravis!…
. .
jakiż to chłopiec piękny i młody? jakich to czerni źrenica?
nagle gwizdnęło, nagle świsnęło — została jeno dziewica.
. .
Śledztwo policjantów z Zespołu Zdarzeń Dziwnych doprowadziło do zatrzymania 34-latki z warszawskich Powązek, podejrzanej o śmiertelne wysysanie swoich partnerów za pomocą czarnych dziur umieszczonych w jej źrenicach. Jak się okazało, zajmowała się tym procederem od ponad roku i ma na swym koncie co najmniej jednego denata. W trakcie zatrzymania twierdziła, że to pomyłka, próbowała jednak zassać funkcjonariuszy, którzy na szczęście zdążyli założyć hełmy-niewidki. Wykonany w areszcie pomiar przyrostu słojów tłuszczu zatrzymanej zaświadczył jednoznacznie o gwałtownym wzroście masy, równym jednemu dobrze wypasionemu mężczyźnie. W wyniku badania kobieta przyznała się do winy. Jak mówiła w trakcie przesłuchań, powodem jej nietypowego zachowania była fascynacja ciałami astralnymi spod klubu Koziorożec. Za nielegalne używanie silnego pola grawitacyjnego do celów erotycznych grozi jej dożywotnie uwięzienie w studni potencjału.
Wiemy wszyscy, że intensywność i jakość naszych relacji silnie zależy od tego, jak gładko, młodo i zdrowo wyglądamy; można nawet pokusić się o stwierdzenie, że istnieje silna odwrotna korelacja między jakością siatki naszych znajomych, a siatką zmarszczek na naszych buziach. Toteż dziś kilka rad od wuja Freda, co się nie marszczy.
przebiegała przed naszym miejscem codziennie rano, mniej więcej pięć po dziewiątej, gdy piliśmy poranne lassi. piszę “miejscem”, bo był tam nasz domek z paździerza, restauracja, bar, a gdybyśmy tylko chcieli, to także niewyczerpane źródło tłustego haszu. rządził tym Johnson, który naprawdę nazywał się Raj, ale chciał, żeby wołać na niego Johnson, bo Raj był czemuś uncool.
no wiec przebiegała codziennie, przez cztery kolejne ranki, pod samym płotem tego naszego miejsca. zgrabnymi nóżkami przebierała w ciepłym piasku, rzucała na boki ciemnym oczkiem i szybko znikała za zakrętem, gdzie widocznie miała jakieś sprawy.
— white beauty — mruknął Johnson, kiedy przeszła czwartego dnia. czuć było w jego głosie uznanie. co więcej, wydało mi się, a może nie, miałem nawet pewność, że spojrzał przy tym łakomym wzrokiem na M. a tamta faktycznie była jasna, nietypowa tutaj, i to raczej nie rozjaśniana kremem.
zignorowaliśmy to i zapomnieliśmy o sprawie. ale piątego dnia już się nie pokazała. zdziwiliśmy się oczywiście, bo stała się już stałym punktem porannego programu, takim trochę elementem wystroju, jak ładny obrazek na ścianie.
— Johnson, nie widziałeś jej dzisiaj? — spytałem.
— nie — uśmiechnął się pod nosem. — ale wiem, gdzie jest.
— ?
— o, w niebie, z pewnością — oczy mu błysnęły, a wydatne, indyjskie wargi, hm, zwilgotniały. — white beauty, wiesz, tam one w końcu wszystkie trafiają — roześmiał się jakoś tak chrapliwie i tu zaczęło się już robić przykro. — zobaczcie, to nowe menu, especially for tourists — triumfalnie rzucił nam kartę. spojrzeliśmy po sobie z M, uśmiechnęliśmy się grzecznie, opróżniliśmy szklanki i szybciej niż zwykle ulotniliśmy się od stolika. a potem wymeldowaliśmy się z domku. Johnson był zawiedziony. szukał wzroku M i w ogóle nie patrzył na mnie.
i co z tego, że była świnią? kiedy przyszli po świnię, nic nie zrobiłem, bo nie byłem świnią, co nie?
poza tym, nie przepadamy za wieprzowiną.
Pan Xawery Sobiewuj jest menedżerem średniego szczebla w średniej wielkości korporacji. Pełni rolę fatum, ale nie wie o tym i nigdy się nie dowie. Nieco spuchnięty, zmięty i prawie czterdziestoletni, ma trójkę podwładnych i, poza intrygującym nazwiskiem, żadnych cech, które by go jakoś wyróżniały. Robimy więc z pana Xawerego nawias otwierający i zajmujemy się jedną z trojga jego pracowników, panią Ywonką.
Tak więc, pani Ywonka. Nie nosi intrygującego nazwiska, w pracy załatwia raczej nieintrygujące sprawy. Chyba już zaczynamy się nią nudzić i przymierzać ją do roli nawiasu zamykającego, ale w ostatniej chwili dostrzegamy w jej sercu tajemnicę. Pół roku temu pani Ywonka przyczyniła się do śmierci męża i sama odniosła pewne obrażenia, prowokując wypadek samochodowy, aby zdobyć pieniądze z mężowskiej polisy i wyjechać gdzieś daleko z nieświadomym intrygi kochankiem, panem Zbyszkiem. Policja wąchała, ale nic nie wywęszyła, pani Ywonka odleżała swoje w szpitalu i zgłosiła się do ubezpieczyciela, który jednak z przyczyn formalnych dobrze uzasadnionych wciąż odwleka decyzję o przelewie. Tajemnica w sercu pani Ywonki nie jest jednak źródłem jakichś przesadnych wyrzutów sumienia ani czarnych myśli. Pani Ywonka w ogóle stara się za dużo nie myśleć, stara się lepić smaczne suszi z koleżankami i pić dobre, nie za ciepłe, białe wino.
Mamy trupa i mamy suszi, mamy też miłość, no może nie miłość, ale uczucie, a w każdym razie seks i choć ta miłość to uczucie ten seks dotyczy także pani Ywonki, to jednak wyczerpaliśmy jej potencjał narracyjny i nieco sflaczałą odkładamy w kącie tej opowieści. Przyjrzyjmy się wspomnianemu kochankowi, panu Zbyszkowi, kiedyś zazdrosnemu o męża, teraz na rozstaju między panią Ywonką a inną, młodszą i mniej poharataną. Pan Zbyszek, prawie czterdziestoletni, nieco spuchnięty i zmięty menedżer, jest postacią skomplikowaną i niepozbawioną głębi, ponieważ pan Zbyszek na dodatek kocha swoją żonę. Pan Zbyszek miota się w tym wielokącie, nienawidzi siebie za życie w kłamstwie i zbiera się, by z tym na zawsze skończyć. Pan Zbyszek ma w sobie prawdę, tak to przeczuwa. Ale przeczuwa też, że pierwsza prawda będzie brzmieć piekącym policzkiem lewym, od ręki prawej. Potem może przyjdzie wyzwolenie, ale też i pustka, a ostatnia prawda zadźwięczy już tylko echem dziurawej konewki na mrocznym strychu. Pan Zbyszek lubi metafory, ale nie lubi starych, zepsutych przedmiotów i zakurzonych, ciemnych pomieszczeń. I bardzo nie chce samotności. A ludzie nie lubią prawdy.
Pan Zbyszek wie, że jest skazany na niewysokie polatywanie w sferze półprawd i prawd rozmytych, niezupełnych, trochę naciągniętych i słabo nadmuchanych. „I z dala od meritów i sedn”, dopowiada tchnący trunkiem i domykający swój nawias pan Xawery, tak się składa — stary licealny kolega pana Zbyszka. Niewinny nosiciel fatum, pan Xawery nie ma w sercu żadnej tajemnicy ani żadnej prawdy, ale w poprzednim profesjonalnym wcieleniu sprzedał przypadkiem bardzo korzystną polisę mężowi pani Ywonki i całkiem niechcący przedstawił panią Ywonkę panu Zbyszkowi. Teraz dopija płyn i udziela panu Zbyszkowi przyjacielskiej rady, zniekształconej alkoholem w ustach nadawcy i mózgu odbiorcy. Nie wiemy, co pan Xawery powiedział, wiemy, że do pana Zbyszka dotarło: „zostań prezydentem Urugwaju”. Los nie zna słowa „sorry”, więc pan Zbyszek następnego dnia leci do Montevideo, ale cóż, trafia tam kilka dni po ogłoszeniu wyników wyborów. Postanawia zostać do końca kadencji i zacząć nowe życie. To rozwiąże wiele problemów, w tym ubezpieczyciela, który nie będzie się już zasłaniać formalnościami, bo nie będzie przed kim. Gdyż sflaczała w poprzednim akapicie pani Ywonka poderwie się na tyle, że potem w jej wnętrzu znalezione zostaną liczne różne kolorowe pigułki. Co zostanie znalezione we wnętrzu pana Xawerego, chyba się nie dowiemy, bo wygląda na takiego, co będzie żył długo i szczęśliwie.
rzadko na moich wargach,
lecz dziś ma warga to ziszcza,
jawi się ropą nabrzmiałe,
bolesne słowo: opryszczka.
widziałem, jak na bilbordach
głoszą się aptekarze
licytujący się wzajem
który jej będzie grabarzem
maści, pastylki czy czopki
przedają mi ci oszuści
ale komórek nerwowych
mych ona już nie opuści
gdy cię bezczeszczę i pieszczę
jak Colin naszą Bachledę –
twych ust kwiat m.in.
obdarzam HSV1
w mym ciele, grubym czy chudym,
bąknie (lub nie) to mój dyszkant
żyje, choć rzadka na wargach,
moja jedwabna opryszczka.
34-letni Jerzy S. zabarykadował się w swoim mieszkaniu i groził, że rozbije atom. Na miejsce błyskawicznie przybyła jednostka jądrowa policji, która ewakuowała Warszawę i odcięła dopływ pierwiastków z grupy lantanowców. Sytuacja zaczęła wyglądać dramatycznie, gdy przez nieszczelne okno wydostało się kilka dziwnych kwarków.
Na miejsce skierowano także policyjnego negocjatora, który nakłonił Jerzego S. do otwarcia drzwi. Wtedy jednak desperat rzucił się na funkcjonariuszy z nie wiadomo skąd wziętym durszlakiem kuchennym, przez który zamierzał ich przetunelować. Na szczęście durszlak oblepiony był zaschniętym makaronem i stróże prawa poskromili lokatora za pomocą odpowiedniej bariery potencjału. Mimo to potrzeba było aż pięciu policjantów, aby doprowadzić agresora do radiowozu. Jerzy S. opluwał pojazd i lżył funkcjonariuszy emitując pod ich adresem wiązki zaczynające się na różne litery alfabetu greckiego.
Policjanci zabezpieczyli w mieszkaniu aresztowanego wszystkie atomy oraz tłuczek.
Po przebadaniu mężczyzny na izbie wytrzeźwień okazało się, że miał on około 0,5 kilorentgena we krwi. Wyjaśniło się także, że Jerzy S. nie miał kwalifikacji do rozbijania atomu, chociaż podawał się za magistra inżyniera fizyki. Prawdopodobnym powodem nietypowego zachowania mężczyzny było słabe oddziaływanie z żoną.
Jerzy S. noc spędził w policyjnym areszcie, a kiedy odpromieniował — policjanci przedstawili mu zarzuty.
Teraz grozi mu do 5 miesięcy więzienia i utrata licencjatu.
Pani Plastelina przysiadła w końcu w kawiarni, żeby choć na chwilę odetchnąć. To był wyjątkowo zwariowany dzień. Lubi te chwile, kiedy może snuć myśli, kiedy szumią samochody i ludzie, kiedy pachnie kawa.
Nikt nie wie, o czym myśli pani Plastelina, ale to na pewno musi być coś miłego. Twarz pani Plasteliny rozświetla łagodny uśmiech.
Gdyby ktoś teraz zajrzał do głowy Pani Plasteliny, zobaczyłby tam krwawy, tętniący mózg. Ale gdyby zajrzał bardziej metaforycznie, ujrzałby na przykład, że Pani Plastelina myśli ciepło o swoim mężu, którego rano pieściła aż do happy endu. I o swoim ciele, które, choć trochę zbyt obszerne, jednak akceptuje. I o kochanych synach, wesoło dokazujących teraz na koloniach. O doktorze M, troskliwym przyjacielu rodziny, który dziś znów nic złego nie zdiagnozował. O matce, której tak wiele zawdzięcza. A także o Waflu, beagle’u, zawsze radośnie szczekającym, kiedy wraca do domu.
Jeszcze niedawno Pani Plastelina miałaby różne inne myśli. W tych marzeniach dosiadałaby męża, żeby wbić mu w gardło pilnik do paznokci i patrzeć, jak zdziwiony wykrwawia się na pościel. Potem w łazience – co za niespodzianka – ważyłaby pięć kilo mniej i w dużym lustrze wyglądałaby naprawdę extra. Gdy mąż stygłby sobie w sypialni, dzwoniłaby na kolonie, żeby dzieci już nie wracały. Doktor M, po udanym badaniu, miałby z nią, choć oczywiście trochę by się opierała, bardzo udany stosunek wprost na stole ginekologicznym. Wieczorem odwiedziłaby matkę i sprawnymi ruchami udusiłaby ją, a po powrocie do domu to samo zrobiłaby z psem.
Pani Plastelina zrobiła jednak wśród koleżanek badania fokusowe i koleżanki powiedziały, że tak myśleć nie można, że to złe, a poza tym to za bardzo przypomina stereotyp bezradnej kury domowej, mszczącej się w myślach za nieudane życie.
Kawa kapie na bluzkę, co budzi Panią Plastelinę z marzeń. To smutne, bo bluzka jest ładna.
Myśli Pani Plasteliny nie chcą już wrócić na poprzednie tory. Pani Plastelina czuje teraz, że jest bardzo złą kobietą. I niewdzięczną. Robi się jej coraz markotniej, wstaje więc od stolika i idzie na przystanek żeby rzucić się pod następny tramwaj. Niestety, tramwaje długo nie nadjeżdżają. Ktoś mówi, że jakaś wariatka rzuciła się pod tramwaj gdzieś przy Politechnice i teraz wszystko stoi. Pani Plastelina zrezygnowana wraca do kawiarni i za karę zamawia sobie kolejne ciastko migdałowe.
Kiedy pani Ania wsiadła do autobusu, Majuszczyk zdecydował, że dzień nadszedł.
Majuszczyk miał sześćdziesiąt cztery lata, od dawna żył bez żony, był kierowcą autobusu szkolnego i nienawidził swojej pracy. Nienawidził wyrostków, których woził, za ich pryszcze i buzujące hormony, znajdujące ujście w sprośnych żartach i obleśnych historyjkach, docierających do Majuszczyka zza pleców. Nienawidził też pani Ani, względnie młodej nauczycielki, która czasem podjeżdżała autobusem do szkoły. Jej duży biust, zbyt silny makijaż i za mocne perfumy budziły w nim odrazę. Tej nienawiści nikt nawet nie przeczuwał – Majuszczyk skutecznie krył ją pod milczącym, jakby przepraszającym uśmiechem. Za przymus maskowania nienawidził ich jeszcze bardziej.
W Żerdziskach autobus wjeżdżał na prom, żeby przeprawić się przez rzekę, rozlaną leniwie w tych okolicach. Był mały ruch, na promie był jeszcze jeden samochód i trzech pieszych. Majuszczyk zaparkował przy końcowej barierce. Wszyscy siedzieli w autobusie, bo na zewnątrz padało. „Teraz” – pomyślał Majuszczyk. Przymknął oczy, przeżegnał się, bardzo pewnie i spokojnie uruchomił silnik, zwolnił ręczny, wcisnął gaz i puścił sprzęgło. Autobus gwałtownie wierzgnął, przebił barierkę i wpadł do rzeki.
Kiedy następnego dnia specjalny dźwig rzeczny wyciągnął autobus z mielizny, szkolne ciało pedagogiczne postanowiło nie karać Majuszczyka, uznając zdarzenie za nieszczęśliwy wypadek starego pracownika. Poza kilkoma przeziębionymi uczniami i lekko uszkodzonym pojazdem nie było żadnych strat. Postanowiono jednak kierowanie autobusem powierzyć komuś młodszemu, a Majuszczykowi zaproponować mniej odpowiedzialne i bezpieczniejsze stanowisko palacza w szkolnej kotłowni. Majuszczyk nie oponował. Ogień cenił znacznie wyżej niż wodę.