Z był wszędzie.
Patrzył z plakatów. Uśmiechał się z portali. Groził palcem z pierwszych stron gazet. Kobiety pokochały jego pucołowatą chłopięcość, mężczyźni szanowali za twardość i bezkompromisowość. Ogień i woda w jednym ciele. W ciele, które codziennie przyglądało mi się bacznie z monitora.
Chciałem uciec. Uciekałem długo.
W końcu – zmęczyłem się ucieczką.
Zmęczyłem nią innych. Starych dobrych przyjaciół, których upijałem wódką ze smutkiem. Czułe kobiety, w których ciepłe łona wyszeptywałem swoje błagania o pomoc. Współpracowników, którzy nie mogli wydobyć ode mnie żadnej decyzji. Chemia nie pomagała, a wiary zabrakło już w dzieciństwie. Co gorsza, nikt nie rozumiał mojego lęku. Moi znajomi żartowali: „Z’s dead, baby”. Ja tak nie umiałem.
Dowiedziałem się z pewnego źródła, że jest rozwiązanie: działania chirurgiczne, najszybszy sposób na usunięcie z mojej świadomości obrazu Z. Wiedziałem, że to droga absolutnie nielegalna, bo konstytucyjna zasada profilaktyki przestępczości nakazywała, by każdy czuł stałą obecność Z i uciekanie od tego poczucia było surowo karane. Wiedziałem jednak o paru takich, którym udało się uwolnić, znaleźć się w innym wymiarze, zhakować rzeczywistość.
Żyletka, ręczna wiertarka, woda utleniona, bandaż, plaster. Moje zdjęcie z zaznaczonymi dwoma punktami „Z”. Butelka wódki na znieczulenie. Głębokie cięcie wzdłuż uda, krew wypływająca spomiędzy żółtego tłuszczu, mam. Wydobyłem parocentymetrowy kawałek nerwu. Zalepiłem udo opatrunkiem i siedząc przed lustrem zabrałem się za głowę. Łatwo znalazłem punkty „Z”. Wiertarka ręczna, wiertło szóstka – wbrew oczekiwaniom gładko poradziły sobie z czaszką. Powstały dwa niewielkie otwory, w które wsunąłem końce nerwu, tworząc w ten sposób międzypółkulowe krótkie spięcie, szybką ścieżkę zaczynająca się sześć centymetrów nad lewym uchem, kończącą się jakieś trzy nad prawym. Prawdziwy bajpas mózgu. W pełni funkcjonalny, kąpać dwa razy dziennie w roztworze z soli fizjologicznej, dwa lata będzie służyć.
Zakręciło mi się w głowie, więc położyłem się na wznak. Po kilkudziesięciu głębokich oddechach zebrałem się i wstałem, dziwnie lekki, no i nietrzeźwy po znieczuleniu. Dziury w czaszce podlepiłem plastrem, nerw ukryłem we włosach. Kilka dni na zagojenie – i bez większego ryzyka można pokazać się ludziom.
Zgodnie z przewidywaniami, zwarcie zlikwidowało obraz Z. Prostym zabiegiem operacyjnym podwiązało moją rozpadającą się osobowość. Zrobiło też coś więcej, bo czułem się euforycznie. To było lepsze niż prozac. Lepsze niż tysiąc orgazmów. Przepełniało mnie szczęście i wewnętrzne światło. Mój oddech się uspokoił, ucieczka się zakończyła. Cena wydawała się niewielka – brak czucia na skórze w okolicach kolana. A przecież – wszechobecny Z zniknął, pokonany. A ja – znów żyłem.
Łatwo wypadalny nerw utrudniał nieco zwykłe funkcjonowanie. Szybko pozbyłem się odruchu mierzwienia i gładzenia włosów w trakcie spotkań służbowych, bo nagłe odpięcie bardzo utrudniało dalszą rozmowę – nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, kim jestem i o czym właściwie rozmawiam. I z kim, bo po takim odpięciu rozmówca niebezpiecznie upodabniał się w moich oczach do Z. Czasem zapominałem o płynie fizjologicznym, jeśli więc miałem nocować poza domem, preferowałem mieszkania dziewcząt noszących soczewki kontaktowe. Spać musiałem unplugged, bo nerw się plątał i wypinał. Oczywiście, śnił mi się głównie Z. Ale rano znów wszystko było w porządku…
Bajpas błyskawicznie stał się nieodłączną częścią mojego życia. Niestety, bardzo szybko, bo już po jakimś miesiącu zaczął z lekka szwankować; być może nie dość starannie go użytkowałem, a może po prostu taka była jego krucha, biologiczna natura – ale po porannym podłączeniu moje myśli zaczynały wybuchać i gasnąć, jedna po drugiej, w zupełnie absurdalnym porządku i bez związku ze sobą, obraz przed oczami zamazywał się, w uszach słyszałem szum i trzaski. Po chwili niepożądane efekty zanikały, jednak niepokoiło mnie to, że za każdym razem ta chwila była dłuższa.
Po dwóch kolejnych tygodniach bajpas przestał działać. Głowa pękała mi od szumu, nie mogłem skupić się na jakiejkolwiek myśli. Z trudem wstawałem z łóżka, szedłem do pracy, spotykałem jakichś ludzi, coś tam załatwiałem, podpisywałem, ale wszystko to działo się obok mnie, obok mojej boleśnie pulsującej głowy. Owszem, nadal odcięty byłem od obrazu Z, ale jak długo mogłem jeszcze płacić taką cenę?
Gdy do objawów dołączyły wymioty i gorączka, wiedziałem już, że nie mam wyjścia. Musiałem pokornie to przyznać: zostałem ukarany za nieprawomyślną próbę izolacji, i to nie przez sąd czy agentów Z, ale przez własny, słaby organizm.
Wycieńczony poszedłem do najbliższego komisariatu.
Stanąłem naprzeciw osłupiałego oficera dyżurnego. Na jego oczach wyrwałem bajpas.
Z uśmiechnął się z portretu na ścianie. „No to wygrałeś”, pomyślałem. „Możecie mnie aresztować” – powiedziałem głośno.
Oficer wybałuszył oczy, otworzył usta, zaczerpnął powietrza, odwrócił się do innego oficera i krzyknął: „Krzesło dla pana ministra. Natychmiast!”.
„Ach, to tak”, pomyślałem w ostatnim błysku i osunąłem się na podłogę.
—
Kroplówka, potem silne leki.
Teraz jest już dobrze. Uśmiecham się do siebie wiszącego na ścianie.
Lekarze mówią, że to wszystko z przemęczenia. Ech, ci lekarze. Jeden osobliwie mi się przyglądał, więc zażartowałem, że narządów na zbyciu nie mam. Chyba się obraził. Chyba go aresztuję.
a wszystko przez Makowskiego
Pytanie to, postawione kilka lat temu na jednym z serwerów irc, nieustannie zaprząta umysły uczonych z całego świata. Śmiałość i naturalne piękno takiej możliwości popycha kolejnych nieustraszonych idealistów do jej zbadania. W ostatnim czasie dwójka badaczy – niezależnie od siebie – postanowiła przeprowadzić eksperymenty zbliżające nas do ostatecznej weryfikacji tej wielce inspirującej teorii.
Niemiecki uczony Darius von Rüssel w celu zbadania hipotezy wykorzystał swoje osobiste konta na kilku znanych portalach randkowych. Zainicjował kontakt z pięcioma losowo wybranymi osobami (płci żeńskiej) i po wymianie pięciu maili z każdą z nich zaproponował spotkanie poza siecią. Po długich namowach na tak śmiały krok zgodziła się w końcu jedna osoba. Von Rüssel podekscytowany udał się do wskazanej kawiarni, licząc na bliski sukces swoich badań. Ku swojej radości napotkał tam istotę, która reagowała na generowane przez niego bodźce audiowizualne. Niestety, po pierwsze nie był w stanie wykazać przekonującej zbieżności tożsamości owej plotącej trzy po trzy istoty z osobą dość inteligentnie prezentującą się na portalu. Po drugie i najważniejsze, nie mógł ustalić, czy owa istota faktycznie jest żywa, gdyż dostępna mu była jedynie warstwa wierzchnia, złożona z plastiku i farby (pod którą mógł znajdować się zarówno procesor z kartą dźwiękową, jak i autonomiczny układ homeostatyczny, zwany życiem). Przy próbie przeprowadzenia testów mechanicznych istota za pomocą kończyny górnej gwałtownie naruszyła jego powłokę cielesną na wysokości twarzy i oddaliła się w nieznanym kierunku. Eksperyment von Rüssela zakończył się więc fiaskiem, hipoteza pozostała niezweryfikowana.
Drugą próbę wykonała Natka Faust, która postanowiła wykonać eksperyment bardziej kompleksowy – i, przyznajmy, niezwykle niebezpieczny. W tym celu odpięła się na pięć dni (!) od przeglądarki i komunikatora, a następnie, bez maski IP i firewalla, udała się na spacer w przestrzeni atmosferycznej. Decyzją swoją wzbudziła zrozumiałe poruszenie w świecie nauki, który z napięciem oczekiwał rewelacyjnych wyników, jednoznacznie potwierdzających lub obalających hipotezę. Niestety, ostatnio opublikowane rezultaty wskazują na brak jasności w tej sprawie. Natka w trakcie swych peregrynacji trafiła jedynie na kilka automatów wokalnych oraz zdechłego kota, co może jednak nasuwać przypuszczenia, że ów kot był kiedyś żywy. Sprawa pozostaje więc otwarta i czeka na kolejnego śmiałka, który zechce podążyć szlakiem naukowej przygody.
Hipoteza o istnieniu życia poza siecią – choć brzmi bardzo atrakcyjnie i pobudza wyobraźnię wielu badaczy – nie znajduje więc póki co potwierdzenia w rzeczywistości. Uczeni skłaniają się ku odpowiedzi, że “prawdopodobnie tak” i wierzą, że kolejne lata przyniosą lepsze narzędzia do badania świata pozasieciowego.
Dla tych, co znaleźli i potem żyli za długo.
I dla tych, co wciąż mają nadzieję, że znajdą.
I dla tych, co wcale znaleźć nie chcą.
I wtedy którejś nocy pijaczek odurzony za moje pieniądze mówi nieoczekiwanie:
– Tobie dobrze, ty przeżyłeś swoje apogeum.
Mówi to z uwielbieniem, patrzy na mnie z tą bezinteresowną zazdrością, która wydaje mi się w tym momencie obelżywa.
– Jakie apogeum? Co za apogeum?
– Zakosztowałeś wszystkiego, czego można zakosztować w życiu. Kochały cię piękne kobiety, podziwiali cię mądrzy mężczyźni. Byłeś faworytem.
– Co ty wiesz, głupcze? Co ty możesz wiedzieć o apogeum? Ja jeszcze nie zerwałem się do lotu.
– Przeżyłeś swoje apogeum – powtarza z uporem pijaczek i przygląda mi się zawistnie.
(Tadeusz Konwicki, Wniebowstąpienie)
Chłopaki! TPGN: Teoria Pijackiej Góry Nohavicy. Wygląda to jak żart, ale nim nie jest. Góra. U podnóża – normalny, przeciętny Czech. Popija sobie i idzie na górę. Kiedy idzie na górę – wszystko jest OK. Gdzie zaczynają się kłopoty?
W tym punkcie. W wierzchołku. Punkcie zwrotnym
Dalej już koniec, tam nikt ci nie pomoże. Lekarze, psycholodzy, nie pomożesz sobie sam. O co chodzi? Ktoś pije całe życie i nic się mu nie stanie. Dlaczego? Bo jego wierzchołek jest bardzo wysoko. Całe życie sobie popija i idzie na górę. Niestety nikt nie wie, jak wysoka jest ta jego góra.
(Jaromír Nohavica, Rok diabła)
byłem w Ryjo byłem w Bajo
miałem bilet na Hawajo
byłem na wsi byłem w mieście
byłem nawet w Budapeszciewszystko chuj o ja wam mówię wszystko chuj
może czasem trochę mniejszy ale potem jeszcze większy
(Elektryczne Gitary, Wszystko ch**)
Gdy w dyskusji zawodzą argumenty, w ostateczności, jeśli tylko jest się silniejszym (czy też – uważa się za silniejszego), można dać w ryja. Albo chociaż dać do zrozumienia, że ryj może zaboleć. A właściwie nawet i tego nie trzeba, wystarczy, że druga strona ma taką możliwość gdzieś wyraźnie zanotowaną w głowie. Taka zinternalizowana wiedza doskonale ułatwia komunikację i upraszcza relacje. Ktoś uważający się za słabszego będzie bardziej pilnował się w rozmowie, nie tak zdecydowanie bronił swoich racji, nie tak ochoczo realizował swoją wolę. Raczej czasem cicho ustąpi, zamilknie, odpuści. Albo nawet nie pojawi się w jego głowie świadoma myśl, że ta druga, silniejsza strona działa wbrew jego interesom. Siła fizyczna wirtualizuje się wtedy, pozostając jedynie obietnicą (groźbą) pokrytą przez zwyczaj i prawo, tak jak wirtualny pieniądz musi mieć pokrycie w różnych dobrach.
Wyobraźmy sobie świat, w którym przypadkiem to kobietom, a nie mężczyznom, geny zafundowały większą masę mięśniową i mocniejsze kości, pozostawiając inne pozostałe cechy związane z ciałem – i niech taka sytuacja trwa od zawsze, a nie jest efektem jakiejś nagłej zmiany ze stanu obecnego. W takim świecie cała kultura i relacje społeczne zostałyby zbudowane przy takim właśnie założeniu: to kobieta jest silniejsza. Sytuacja, którą obecnie znamy, odwróci się całkiem. Doświadczenie jednostki (w skali życia) i doświadczenie społeczeństw (w skali tysiącleci) będzie wskazywało, kto ma przewagę i komu należy ustępować. A mężczyźni będą mieli wbite do głowy, że kobiety nad nimi dominują. Poserfujmy po kanałach tv w takiej wyimaginowanej cywilizacji. Co słyszymy?
“Kochanie, to była cudowna noc. Nie miałem orgazmu… to nic… tak cudownie jest się do ciebie przytulić.”
“Ten puszczalski zdzir spał już z połową zarządu. Myśli sobie, kurew jeden, że za parę minet go awansują…”
“Napięte mięśnie bokserki, mokre od pachnącego estrogenem potu, drżały już, by zadać rywalce kolejny morderczy cios. Niestety, szybka kontra – i knock-down naszej reprezentantki… A teraz przenieśmy się na moment, zobaczmy, jak radzą sobie nasi pływacy synchroniczni.”
“Czy przewodnicząca Peerel molestowała swojego asystenta?” (“czy jest matką jego dziecka” – no to już jednak nie…)
“No tak, facet za kierownicą, do garów dziadu, albo się pobaw swoim dżojstikiem, może się biegi nauczysz zmieniać!”
“The moment I wake up / Before I piss and shave up / I say a little prayer for you / While gelling my hair, now / And wondering which socks to pair, now / I say a little prayer for you…. zaśpiewał dla państwa Arnold Franklin…”
“Jak uczyła Pani Maria Magdalena: trzeba siać, siostry i bracia. W imię Matki i Córki i Duszy Świętej. Amen”
itd. itp.
spokojnie, panowie… to rojenia jeno.
Możemy się z wyrozumiałym uśmiechem poklepać po mięsistych brzuchach i z dobrze schłodzonym piwem rozsiąść się w fotelach, wygodnie. To jednak raczej nie nad nami wisi ta instancja ostateczna – cios w nos, i raczej nie my będziemy drżeć, choćby podświadomie. Nasza niezbywalna i ugruntowana przewaga kładzie kres rojeniom feministek o zburzeniu świętej równowagi nierówności. My mamy prawo i obyczaj za nami, a za prawem i obyczajem – gołą pięść. Jak najbardziej fizyczną, a jak trzeba, to i meta-. Gott mit uns, po to Go w końcu zrobiliśmy mężczyzną.
A może by tak:
Rumuńskie prawo zabrania usuwania ciąży, jeśli przy zabiegu nie jest obecny przedstawiciel ministerstwa sprawiedliwości, który potwierdzi, że poronienie było naturalne, i zaświadczy, że nie zostało sztucznie wywołane. Ocena samego lekarza nie jest wystarczająca. Jednakże przedstawiciel władz zwykle woli nie przychodzić, uznając, że nie jest kompetentny. Lekarz nie ma prawa sam podejmować żadnych działań, nawet gdy kobieta dostaje krwotoku i w niektórych wypadkach kobiety umierają. Powiedziano mi, że spotkało to nawet asystentkę ministra zdrowia, czyli osoby odpowiedzialnej za przestrzeganie tego prawa.
z artykułu Pavla Câmpeanu Narodziny i śmierć w Rumunii z 1986 roku, w książce Ceauşescu tegoż autora, tł. Halina Mirska-Lasota.
Hmmm?
Miłych snów, panowie posłowie i panie posłanki.
Podobno w całej Polsce biją dzwony. Tak twierdzą media. Media już nie kłamią.
A u moich sąsiadów szczeka pies. Miarowo. Na chwilę przestaje i znów zaczyna.
Ulica szumi jednostajnie.
Słyszę wciąż tego psa i tę ulicę. I nic więcej.
Jestem zmęczony tym szczekaniem i tym szumem. Wszyscy są.
Ktoś jeszcze umrze, ale przecież nikt tego nie zauważy.
Bim bam bom…
Moje miasto się domyka. Uszczelnia. Pośpiesznie chowa istotne treści przed moim ciekawskim okiem.
To były dawne czasy, gdy podwórkami, drogami alternatywnymi mogłem przemierzać warszawskie Śródmieście. Teraz pozostały tylko szczelne kamienne koryta, stalą i drewnem zamkniętych bram regulujące moją ścieżkę. Politura, elegancka witryna, gigantyczna plandeka reklamowa – na to mogę popatrzeć, ale to, co naprawdę ciekawe, bebechy i treść nie do końca przetrawioną – głęboko skrywa się w próżniowo zapakowanych podwórzach, dostępnych tylko dla uprawnionych. Możliwe są tylko dwa kierunki – w przód i w tył – lewo lub prawo dopiero na najbliższej przecznicy. Dzielni powstańcy mogli uciekać podwórzami przed złymi Niemcami – bo były im znane – i były otwarte. Mnie hipotetyczny Niemiec zastrzeliłby, zanim ubiegłbym pięćdziesiąt metrów, odbijając się od domofonu do domofonu… Inne miasta lubię zwiedzać oglądając je właśnie od tych bebechów, z odpicowanych bulwarów zbaczając w to, co wstydliwie zakryte. W Warszawie coraz mniej jest takich miejsc, centrum – i tak niewielkie jak na europejską stolicę – staje się nudną siatką kilkudziesięciu ulic. Obchodząc czworokąt Hoża – Poznańska – Wilcza – Emilii Plater mogłem zajrzeć do dwóch, może trzech bram. W jednej był rozbebeszony domofon… a reszta…
Ludzie chcą czuć się bezpiecznie, ich prawo. Można powtarzać do znudzenia, że dwadzieścia lat temu równie łatwo (albo trudno) jak dziś można było zarobić w mordę, tyle że nie pokazywano tego na co dzień w Dzienniku Telewizyjnym. Można pokazywać statystyki, że najwięcej przemocy i morderstw zdarza się wśród najbliższych, przed którymi żaden wideofon nie obroni. A czy włamań jest więcej? Nie wiem. Ludzie czują zagrożenie – a przecież wiadomo, że nie to jest ważne, co jest, ale to, co się wydaje… Trudno kogokolwiek winić za to, że świat przeżywany jest dla człowieka ważniejszy, niż ten obiektywny. A więc pozostaje mi chyba tylko pogodzić się z tym, że podwórza będę coraz częściej podglądał przez szpary i dziury, poruszając się karnie po nielicznych niesprywatyzowanych ścieżkach, albo po centrach handlowych, zastępujących samo miasto, zarastających je jak nieubłaganie namnażająca się tkanka.
Pozostał jeszcze Prawy Brzeg. Wciąż przypomina to, co pozostało w mojej głowie z Brackiej, Hożej czy Rutkowskiego – ups, Chmielnej – sprzed iluś tam lat. Przenosząc się o tę parę kilometrów na wschód teleportuję się równocześnie o dwadzieścia lat wstecz. Jasne, nie chciałbym tam żyć, mieszkańcy też pewnie by to chętnie zmienili. A jednak… No więc zaglądam – póki mogę. Pewnie już niedługo…
I jeszcze obrazek z samego epicentrum, 8 w skali Richtera miary stołeczności – z tyłów Alej Jerozolimskich i Kruczej. Tam wciąż można wejść i przywitać się z lokalnymi białymi damami, krążącymi po wymarłych, częściowo zawalonych oficynach:
Bo przede wszystkim chodzi o to, żeby jak najmocniej zirytować Rosję.
W ten sposób dowodzi się prawdziwego patriotyzmu. Jeśli Rosja się wścieka, to znaczy, że działa się słusznie. To jest wyznacznik polskiej niezależności, który można dumnie okazać polskiemu ludowi.
Mamy wolne rondo? Nazwijmy je imieniem Dudajewa i cieszmy się na notę protestacyjną (btw, jak ktoś chce z trochę mniej znanej strony popatrzeć na dzieje najnowsze Czeczenii, to polecam tę książkę. Trochę dołuje, a trochę otwiera oczy.)
Trzeba uczcić ofiary Katynia? Zaćwierka pan Szczygło, żeby postawić muzeum naprzeciwko rosyjskiej ambasady. I co się gapisz, kacapie? Gap się, dobrze ci tak, możesz sobie teraz posapać z wściekłości.
Embargo na handel z Polską? No to nie zjedzą pysznej polskiej świniny, poza tym to przecież oni na tym więcej tracą!
A tarcza? No, to wymarzona okazja, żeby pokazać Ruskom, jak bardzo jesteśmy od nich niezależni.
Gesty czynione pod publiczkę pozwalają politykom pokazać, jak bezkompromisowi są. Kosztują w sumie dużo – bo w zamian nie dostajemy nic, poza głupią satysfakcją, jaką ma smarkacz, obsrywający sąsiadom wycieraczki.
A stara, wbrew pozorom bardzo pragmatyczna Rosja głośno grzmi, a cichutko – zaciera ręce z radości.
Po pierwsze, może “za darmo” boleśnie nas szturchać, ot, w odpowiedzi na nasze podszczypywania.
Po drugie – i najważniejsze – hałaśliwość często połączona jest z brakiem bystrości… albo też przykrywa naprawdę złe intencje. Więc głośno krzycząc, nasi koryfeusze przekazują różne miłe rosyjskiemu sercu prezenty, choćby – listy agentów…
Lubimy definiować się w opozycji do Rosji. Owszem, Rosja nie jest nastawiona przyjaźnie, ale jest silna – więc trzeba wykazać trochę sprytu, żeby z nią żyć. A my wciąż wierzymy w cudowny dywan latający, który kiedyś uniesie nas w krainę szczęśliwości, gdzieś między sytą Szwajcarię i tolerancyjną Holandię, po drodze przelatując przez Moskwę, byśmy mogli z dziecinną uciechą strącić gwiazdkę z Kremla…
Jarosław Kaczyński odniósł się także do komentarzy rosyjskich mediów, które nazwały upublicznienie raportu “bezcennym prezentem dla wszystkich służb specjalnych”. Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego Moskwa z pewnością żałuje, iż została zlikwidowana służba, w której pracowało wielu szkolonych przez nią agentów i stąd taki ton wypowiedzi.
To jeszcze jest głupota, czy już zdrada?
Ale im zrobiliśmy, tym Ruskim. Niech lepiej już teraz oddadzą Smoleńsk.
Bo Talibowie od dawna mają pełne porcięta.
PS. A jak sobie wzmocniliśmy pozycję przed negocjacjami w sprawie tarczy. Że ho ho. Może jedyny z tego pożytek jest taki, że Amerykanie się opamiętają i niczego tajnego na tej ziemi nie postawią.
a ściślej, dawałbym i brał, gdybym znalazł się w sytuacji dawcy / biorcy
i nie widzę w tym nic szczególnie zdrożnego
głównym argumentem przeciwko łapówkom – celowo nie używam słowa “korupcja” – jest to, że powodują złamanie oficjalnych zasad gry i odebranie szansy teoretycznie najlepszym
cóż, podobnie – a w stopniu bez porównania silniejszym i bardziej masowym – działa prawo spadkowe, ale przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wydziedziczy dziecka w celu zachowania czystości reguł i równości konkurencji
inną podnoszoną wadą łapówek jest to, że nieoficjalny obieg gotówki odbywa się poza kontrolą fiskusa, który obciąża przecież podatkiem każdy przepływ. ale czy to faktycznie jest wada, mam wątpliwości…
łapówka w wielu krajach jest przyjętą formą wynagrodzenia za pracę, uzupełniającą oficjalne dochody, choć rząd dusz kultury zachodniej sprawia, że stała się rzeczą niejako wstydliwą
łapówka w takich krajach nie powoduje żadnego łamania zasad, ponieważ należy do ich kanonu
łapówka jest formą motywacji do działania, nagradza konkretne czyny, jak premia uznaniowa od szefa
no dobrze, stop.
bo najzabawniejsze, że pewnie nie pomyślałbym tego i nie napisał, gdyby nie tromtadracko wywijająca paragrafem, jak pogrzebaczem (bo przecież nie szablą), junta naszych domowych durniów, skutecznie odstręczająca od nawet całkiem rozsądnych i być może słusznych poglądów. siła niechęci do bycia w jednym szeregu z durniami indukuje potrzebę obalania każdego ich słowa, tylko dlatego, że pochodzi z ich wykrzywionych ust.
mocą takiej antycharyzmy można popsuć więcej, niż niezbornymi zarządzeniami…
panowie – głupim krokiem – odmaszerować.
Duzi chłopcy postanowili pomaszerować ku świetlanej przyszłości w spuszczonych portkach, z gaciami na wierzchu. Co chwila potykają się o nogawki, przewracają siebie i kolegów, ale wstają i idą dalej, bo wierzą, że właśnie z opuszczonymi spodniami iść jest najgodniej. I nie słuchają coraz to cichszych protestów znudzonej widowni, która podpowiada, że nie jest zainteresowana stopniem zabrudzenia bielizny pod spodem, i że podciągnięcie portek nieco ułatwi marsz. Gorzej – nie tylko sami się obnażają, ale próbują też rozbierać innych, tak, żeby każdy miał równe szanse i nikomu nie było za łatwo.
Nie zauważyli jednak owi chłopcy, że cały ten koncept postawiony jest na głowie nie tylko z powodu jego uciążliwości. Celem, dla którego się tak męczą, jest możliwość wskazywania czarnych owiec, do tego więc konieczne jest posługiwanie się jakimś kryterium, najlepiej – możliwie prostym w użyciu. Tak więc czarna owca to ten, kto się wstydzi i nie chce pokazać, że obfajdał sobie gacie – a nie ten, kto je po prostu obfajdał i z dumą pokazuje (po czym podciąga portki i idzie dalej) – a już z całą pewnością nie ten, kto wyprodukował żywność powodującą biegunkę.
Chłopcy wybierają różne strategie. Niektórzy, najsprytniejsi, mają tyle oleju w głowie, żeby krzyczeć “Mam czyste gacie! a to gówno, które widzicie, jest z plastiku i zostało sfałszowane!”. Krzyczą tak długo i głośno, że nikt nie odważy się pisnąć. A ci, którzy się wiją, tłumaczą, czerwienią – w końcu nazywani są przez kolegów penisami. I koledzy mówią: “A to penis, żarł, żarł i się obfajdał”. Albo: “Drogi penisie, dziękujemy ci za posługę, zrobisz jeszcze wiele pożytecznego (he he), ale wiesz, Najwyższy Chłopiec się skrajnie zdenerwował”. I ktoś tak nazwany jest już wycięty na amen i nie może piastować urzędów, bo nie wypada, bo zgorszenie.
A ów producent karmy tylko się śmieje, bo po latach okazało się, że to on zdefiniował obowiązujący system wartości – produkt uboczny jego działalności, śmierdząca biegunka, służy teraz do określania poziomu przyzwoitości chłopców w spuszczonych spodenkach.
Staram się, szczególnie o tej porze roku, szczelnie izolować się od działań adeptów różnych wyższych szkół reklamy i pulpoznawstwa. Nie oglądam telewizji, nie słucham radia, święty Adblock strzeże mojego Firefoxa. Nie wiem, jakie teraz kampanie reklamowe się toczą, jaką golarkę albo płyn do naczyń wypada mieć pod choinką. Z rzadka tylko docierają z oddali jakieś mechaniczne dżinglbels, a mikołaje do wynajęcia pohukują niegłośno, tacy malutcy. Moja prywatna przestrzeń semantyczna jest na tyle oczyszczona, że ominęła mnie zwykła grudniowa frustracja i Święto Rosnących Obrotów Handlowych nie wzbudziło we mnie jakichś szczególnych emocji. Zresztą, w trakcie kulminacji i tak mnie tu nie będzie.
Jednak taka izolacja nie może być kompletna, nie żyję na co dzień w komorze akustycznej. Bodźce wyskakują stąd i z owąd, jak pop-upy sprytnie omijają blokadę reklam, przeciskają się przez różne szpary, które musiałem zostawić, aby w ogóle żyć. Są przebiegłe like a fox i bezlitosne jak Putin. Atakują, gdy jestem najbardziej bezbronny i wystawiony na ciosy. Jak choćby wczoraj, gdy na papierze toaletowym, którym podcierałem sobie tyłek, objawiły się moim oczom radosne literki składające się w napis “Merry Christmas”.