był stąd, ale go nie znałem. prawie co wieczór grał w swoim mieszkaniu na trąbce, dźwięk odbijał się o mury podwórza, nie umiałem wskazać źródła, ale to musiało być niedaleko. starał się, słyszałem, jak w pocie czoła celował w odpowiednie częstotliwości, ciągle śliskie i nieuchwytne. repertuar miał niewielki – coś jakby Odę do radości, chyba Sinatry Strangers in the Night, znane też jako Tupot białych mew i jeszcze coś, co w ogóle nie brzmiało jak cokolwiek, bo chyba było za trudne. szybko przywiązałem się do tych koślawych dźwięków, pierwszy przynosił uśmiech, przy kolejnych – dopingowałem, na każdym zakręcie utworu – drżałem, potknięcia – przeżywałem, cieszyłem się, kiedy dwie kolejne nuty wyszły czysto. rzadko wychodziły.
innych też zauroczył. kiedy zaczynał grać, tramwaje za rogiem przystawały na baczność, ciężarne czym prędzej rodziły, kisiel tężał, robotnicy wychodzili z fabryk, kominiarze z kominów, niebo się otwierało i wypadali anieli i łamali karki wystającym kominiarzom. oczywiście, że trochę przesadzam.
nie trwało to długo: zainteresował organa i aresztowali go już po roku. patrol muzycji skuł go w dybyzator i wyprowadził z drugiej klatki. pękaty facet krył instrument w zbyt obszernych paluchach, dopiero wtedy połączyłem człowieka – z trąbką. mówili, że złamał prawo: Beethovena mogli darować, ale nie Sinatrę. postawili zarzuty: że przyczynia się do roztaczania klimatycznej aury – na szczęście, nie kultowej, to gorszy paragraf – a więc wydatnie wpływa na wartość nieruchomości, wpływając osiąga korzyści materialne (zarabiał na życie malując mieszkania przybywających w te okolice), a korzyściami nie dzieli się z potomkami wciąż świeżego kopirajtowego trupa.
wypuścili go dwa lata później. prokurator nie potrafił udowodnić tego Sinatry: żadne trzy kolejne nuty nie zgadzały się ze wzorcem. uwolniony, wrócił tu, schudł, posiwiał i już nie grał, potem zniknął, chyba się wyprowadził. za to prokurator podobno kupił trąbkę i gra w jakimś przejściu podziemnym, głównie Rotę.
posłuchałem ostatnio tria z Lublina o nazwie Miąższ i bardzo ich polubiłem. śpiewa najinteligentniej uśmiechnięty głos Polski, grają dwaj utalentowani mężczyźni, też uśmiechnięci inteligentnie. a jeszcze dopomaga im Jacek Kleyff albo Czesław Mozil albo Budyń – można sobie wybrać, co się lubi. są przaśni, są surrealni, są fajni. w jutubie jest od jakiegoś czasu ich wideo z Królem Gołym, a mnie natchnęła Telewizja z Kleyffem, tu jest wideo, z koncertu, i nawet przez ułamek widać mnie na widowni, ha. no i z natchnienia powstał taki nieudolny rysuneczek.
aha, i płytę należy kupić.
czyli polska młodzież śpiewa stare piosenki.
było miło; przyjemny rock-piknik, choć artystycznie raczej bez doznań granicznych, których zresztą nie oczekiwałem.
sam jestem zaskoczony, ale najbardziej podobali mi się Acid Drinkers…
(ale też – dużo ominąłem w ramach snucia się w ciekawym towarzystwie)
dobra atmosfera, ale też: szoł is biznes. to nie zarzut, ale.
nie jestem pewien, czy dojrzałem jakiś autentyzm. może zahibernowany; taki nie wygląda najzdrowiej.
punks not dead, punks get fat.
i jeszcze, miał tam premierę świetny dwukilowy album J8, który Kolega Autor tam promował.
i jeszcze, zobaczyłem ciekawą koszulkę: albo to synchronicity, albo tkwił w niej Czytelnik. [update: z komcia wygląda, że Czytelnik]
i jeszcze, zdjęcia jakieś robiłem, ale wszystkie złe.