żeby naprawdę głęboko przeżyć dzisiejszą Beatyfikację, nie można było siedzieć w domu przed telewizorem.
trzeba było udać się do Centrum. do Twardego Jądra, czyli, jak niektórzy mówią, hard koru.
nie, nie byłem w Watykanie.
pojechałem do Lichenia.

zrobiłem nieco zdjęć dokumentacyjnych.

przez prawie pięć lat wiele się nie zmieniło. trochę tynków odpadło i ludzi jakby mniej.












z powrotem zajechaliśmy do Kuala Lumpur, wprost na hinduistyczny festiwal Thaipusam, słynący z tłumów wiernych, dziurawiących swe ciała na cześć Murugana, syna Sziwy i Parwati. pielgrzymi niosą bańki z mlekiem (na głowach) albo konstrukcje z przedstawieniami bogów (na ramionach), poprzekłuwani w różnych efektownych miejscach, wprowadzeni w trans za pomocą dzikiego rytmu bębnów oraz, być może, jakichś substancji. żar z nieba i dym kadzideł również pomagają. ale, wbrew oczekiwaniom, nie jest krwawo: trans (a może co innego?) skutecznie tamuje wycieki.

uroczystość bogata jest w uniwersalną symbolikę

mężczyźni błyskają białkami

śmieją się pod rozlanym mlekiem

i dzwonią dzwoneczkami

pątnicy mają moc błogosławienia

przybyli także: Michael Jackson z okresu Bad

święty Mikołaj

oraz pan premier w silnej eskorcie

pielgrzymi nikną jednak w tłumie widzów. obecne są liczne uśmiechnięte kobiety

uśmiechnięci mężczyźni

oraz dzieci o nieokreślonym wyrazie twarzy

dzień później: wielu wróciło na bosaka

trasa z Danau Toba do Bukit Lawang: autobusem do Medanu, tam opeletem (taka furgonetka) na drugi koniec miasta, stamtąd kolejny autobus. w autobusach do gardła podchodzi, oprócz zwyczajowego serca (widzę manewry nasze i innych) także żołądek (większość pasażerów delektuje się tytoniem). przed ostatnim etapem porcja mee goreng doprawiona spalinami — autobus czekający na pasażerów przez GODZINĘ stał na włączonym silniku pierdząc ku radości pasażerów, kucharzy i przechodniów.

[mętne dywagacje dyletanta]

i tak sobie myślę, że taki uśredniony człowiek Wschodu ma niewyrośniętą zbytnio świadomość istnienia bliźniego. jest mniej skrępowany prawami innych i ma szerszą swobodę działania, przy czym musi brać pod uwagę, że dotyczy to wszystkich (i potencjalnie każdy może próbować mu wejść na głowę). czy wynika to z alienacji (ja to świat), czy, przeciwnie, z integracji (świat to ja), tego nie wiem. wyczuwam, że człowiek Wschodu jest ograniczony raczej interesami innych, niż gorsetem zintegrowanego nieczyńdrugiemucotobieniemilizmu, który (nieco bardziej) pęta człowieka Zachodu. bo ów jeździ z grubsza zgodnie z namalowanymi znakami poziomymi, samochodem spełniającym jakieś tam normy, nie musi co jakiś czas opłacać całkowicie arbitralnego widzimisia policji, a (zwykle też) jeśli podróżuje z niepalącymi, to sam nie pali. człowiek Wschodu działa elastycznie, byle do przodu; człowiek Zachodu (lubi myśleć, że) lubi przestrzegać reguł współżycia.

pytanie, kto tak naprawdę ma — subiektywnie — więcej wolności? zachodni liberalizm nie może istnieć bez samoograniczenia. Wschód lubi brak ograniczeń, który czasem kończy się despotyzmem — ale Zachód żyje w stałym despotyzmie własnego sumienia. korupcja, wyklęta na Zachodzie, to przecież dodatkowe stopnie swobody, trochę jak magia, łamiąca różne “uznane” reguły; jeśli wbudować ją w system, sama stanie się nad-regułą. niesprawiedliwą? a czy na przykład dziedziczenie majątku jest sprawiedliwe? to tylko umowa społeczna.

dla jasności: człowiek Wschodu ma swoje reguły, oczywiście, ale one słabiej uwzględniają istnienie abstrakcyjnego Innego Człowieka (czyli np. nie-członka rodziny). bez tego abstraktu nie istnieje zachodnie pojęcie praw człowieka; myślę, że właśnie z tego powodu jest to pojęcie na Wschodzie obce i dziwaczne. i nawet najśliczniejszy PKB nic tu nie zmieni.

[/mętne dywagacje dyletanta]

tak więc Medan. kolejne koszmarne wschodnie miasto, które dołączam do prywatnego panteonu grozy, gdzie dotychczas królowały albańskie Vlore, poddelhijski Rohtak i keralska Kalpetta. miasta znienawidzone przez mieszkańców, miasta, z których nikt nie jest dumny, miasta bez charakteru i formy, miasta istniejące, bo ktoś tak kazał i dalej się bezwładnie toczące. pełnią infrafunkcje, ale nie dają żadnego bonusu. jest ich od cholery wszędzie, ale rzadko trafiają się na szlaku, są punktami przesiadki albo przypadkowymi znaleziskami w drogach na przełaj.

a w Bukit Lawang osaczyło nas 140 przewodników i każdy chciał nas oprowadzić po dżungli. moja spuchnięta i oklajstrowana stopa nie była żadną przeszkodą dla ich determinacji. poszliśmy więc wczoraj: były i dzikie orangutany, i inne małpy, i rozliczne insekty, i zdumiewające rośliny. trudno jednak nie poczuć ciepłego oddechu nadchodzącej zagłady — liczba orangutanów, mimo programów ochrony, wciąż maleje. po drodze do Bukit Lawang mijaliśmy przyszłość Sumatry: olbrzymie plantacje palmy olejowej.

a więc są takie miejsca. wystarczy niewiele: dotrzeć jakoś na Sumatrę. przeżyć Medan. potem kilka godzin w zasnutym dymem tytoniowym autobusie. i już prawie jest, już widzisz: jezioro, gigantyczne, wulkaniczne. jeszcze pół godziny promem do Tuk Tuk i osiadasz i niczego więcej nie szukasz. przestrzeń zapiera ci dech, aż chcesz krzyczeć; i nie zadeptuje cię kilka tuzinów turystów w szortach. i jest tanio.

Batakowie, którzy mieszkają nad Danau Toba, są bardzo przyjaźni i kontaktowi, choć zaledwie 120 lat temu niderlandzki najeźdźca zabronił im ludożerstwa. z pomocą germańskich misjonarzy nawrócił ich przy tym na protestantyzm, ale pozwolił dalej kultywować dziwne i złożone obyczaje pogrzebowe (z powtórnym pochówkiem kilka lat po pierwszym, po uprzednim oczyszczeniu kości sokiem owocowym). Batakowie mówią własnym językiem, mocno odmiennym od Bahasa Indonesia, mają własną silną kulturę i poczucie odrębnej tożsamości. są niebywale muzykalni, praktycznie ciągle w śpiewie, z gitarą pod ręką. wystarczy urywek melodii dobiegający z autobusu nieopodal — i już na twarzy pojawia się to specyficzne euforyczne odklejenie — a śpiew dobywa się z gardła. np. z gardła pana Jabata, spotkanego w przydrożnym sklepiku, gdzie z kuzynami pokrzepiał się popołudniowym jungle juice.

na dodatek to, co śpiewają, jest bardzo melodyjne (choć czasem aranżowane w stylu San Remo), i jakoś (aż dziwnie) przypomina muzykę Latynosów. (tu można posłuchać i obejrzeć przechadzającą się Marię). może czekają na swojego Ry’a Coodera; a może już go znaleźli, ale ja w swojej ignorancji o tym nie słyszałem.

zostaniemy tu dłużej. nie tylko dlatego, że pięknie, spokojnie i niewymuszenie. również dlatego, że na tutejszych wertepach spadłem ze skutera; przygotowałem nawet zdjęcie mojej lewej stopy na tle tutejszego oszałamiającego krajobrazu, oczywiście techniką hdr (nie rtg), ale jednak Wam tego oszczędzę.

how about some magic mashrooms?

kiedy w Warszawie kończyło się już Święto Trzech Króli, tu, w Medanie, rozległ się donośny śpiew muezzina z Wielkiego Meczetu, zwiastujący wciąż odległy świt. po chwili dołączyli do niego koledzy z mniejszych jednostek — by wibrującym, przesterowanym wielogłosem wielbić Pana.

jesteśmy — mieszkańcy Ziemi — poddani władaniu ludzi, którzy zbudowali sobie psychoterapeutyczny Konstrukt, wyparli fakt tej budowy, a następnie przystąpili z mniej lub bardziej żelazną konsekwencją do implementacji Konstruktu w życiu każdego, kto jest w zasięgu. Konstrukt umieszczają w nieosiągalnej i nieweryfikowalnej transcendencji — i zwą Duchem. poświęcają potężną energię, czas i zasoby, najchętniej cudze, aby w imieniu owego Ducha sprawować władzę. czasem z tego powodu mordują, czasem tylko nie dają spać, kiedy indziej dobrotliwie fundują długi weekend.

aby zstąpił i odnowił, wybierz 1. aby tej Ziemi, wciśnij przycisk dostępny w twojej ofercie ekumenicznej.

śniadanie na wegetarianie w penangu

Malezjo, ech Malezjo.
nudnaś nieco.

i nie to, że tu całkiem nic nie ma — to, co jest, pije się szybko, do dna. raczej bez kaca.
schludny, przyzwoity, nowoczesny kraj. odrobinę chaotyczny, jak na Azję przystało.
(ile go trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto spyta o wzrost PKB w ostatnich 50 latach)
kraj bez właściwości. trzy wielkie kultury (chińska, indyjska, malajska), które chyba nie potrafią dokonać syntezy, każda żyje sobie.

brak mi tego nawisu historii, tego zgniłego zapachu rozpadu Czegoś, który czuło się w Indiach.
brak mi pierwszorzędności. wszystkie atrakcje są jakoś wtórne albo na wyrost. druga liga (za dużą kasę).
i ucieczka w nowoczesność, gładkość. aluminium, szkło i starbucks.
owszem, są bardzo miłe miejsca, miłe, bo biedniejsze, nieremontowane. ale też bezosobowe enklawy dla turystów — wpadliśmy niechcący w taką jedną: Langkawi = Władysławowo + palmy; bezpieczeństwo bodźców; bardzo niski współczynnik valueformoneyzmu; i jeszcze – rosyjscy turyści depczą ziemię; niby nic, ale to specyficzni turyści.
wycofaliśmy się w lepszy klimat Penangu. czekamy na samolot — niebawem Sumatra.

jeszcze pięć obrazków z drogi.

późny wieczór, wspólna przestrzeń hostelu w Tanah Rata. stoliki, krzesła, ciemno, mrugają tylko lampki choinkowe i kilka źródeł bladej poświaty — nad nimi skupione twarze turystów. każdy w kontakcie, każdy w relacji — każdy dzięki swemu notebookowi, netbookowi, smartfonowi… chyba to właśnie się zmieniło najmocniej, i to dosłownie na moich oczach: ludzie w podróży nie muszą się już poznawać i integrować, bo z łatwością podtrzymują już istniejące relacje. potrzeba kontaktu jest bardzo silna, ale możemy ją przecież zaspokoić bardziej bezstresowo niż kiedyś — poprzez szybkę monitora i wi-fi panujemy w pełni (albo się nam tak wydaje) nad naszym przekazem, reakcjami i wizerunkiem. facebook, skype i tanie lekkie komputerki zastąpiły nam zwykłą rozmowę, dostępną przy sąsiednim stoliku, na wyciągnięcie ręki — wymagającą jednak przełamania w sobie oporu, lenistwa, wychylenia się ku nowemu żywemu człowiekowi. kontakt rzadziej niż kiedyś tworzy się samoistnie, z samej potrzeby kontaktu; owszem, poznajemy się, ale raczej gdy nie mamy już innego wyboru: upchnięci razem w ciasnej przestrzeni mikrobusa, ubłoceni na szlaku w dżungli. albo zbliżeni nagłym odkryciem wspólnej, a rzadkiej tu, narodowości.

używam I os. l.mn. nie jako figury stylistycznej mającej mi ułatwić przejście do biadania nad upadkiem — ale właśnie dlatego, że przecież mnie to też dotyczy, to również moje doświadczenie — jestem leniwy i nieśmiały, wybieram to, co oswojone i bezpieczne. metody łatwiejsze i bardziej ekonomiczne (w sensie wydatkowania energii psychicznej) zastępują te dawne, tradycyjne, ale trudniejsze. łatwiej kontaktować się z kimś znanym, prościej nie konfrontować się twarzą w twarz, wielokanałowo i również niewerbalnie. jakimś odkryciem dla mnie jest powszechność zjawiska — do tej pory myślałem, że to ja mam z tym kłopot.

a że ten kontakt obecnie jest jakiś taki powierzchowny? a czy kiedyś był głęboki? te rozmowy — były zawsze o czymś? wierzę, że intelektualiści w dymie papierosowym sławionym przez prof. Środę nie rozprawiali jedynie o aspektach dupy M***, ale w trasie rzadko jest okazja (a także potencjał i słownik) do rozmowy na ważkie tematy. a wpisy na fejsie mogą być całkiem błyskotliwe i niepłytkie. wszak to tylko narzędzie.

***

siedzimy w Tanah Rata, to środek Cameron Highlands. czekamy, aż poschną nam buty, upiorą się ubrania i zejdą zakwasy po taplaniu się w dżunglowym błocku. kraj herbaty, wszędzie rośnie herbata, jaka szkoda, że nie pijam herbaty.

a w chińskich restauracjach nie pozwalają wprowadzać żywności.

sorry, no outside foods and drinks allowed

Wasz niezawodny korespondent został na jeden wieczór asystentem słynnego Dra Ho Eng Hui, mistrza kung-fu, który w melakańskim (malaccańskim?) Chinatown co weekend od 35 lat przedziurawia palcem kokosy oraz czyni inne cuda. Mistrz Ho gromadzi sporą publiczność, przy okazji sprzedając swoją cudowny olejek na wszystko. rolą piszącego te słowa było podawanie i rzucanie kokosów, eksponowanie umięśnienia oraz szeroko rozumiane bycie obiektem żartów Dra Ho, co Wasz autor zniósł z siłom i godniościom osobistom.

na pierwszym zdjęciu widać kokosy mistrza Ho. na drugim okazuje się, że Wasz wysłannik ma zbyt delikatny paluszek. na trzecim – mistrz Ho się koncentruje. na czwartym – jest o ułamek sekundy przed. na piątym – jest już w środku (i tak kilka razy, co go wyczerpało). na piątym – autor wykonuje gest tygrysa (z dźwiękiem), a Mistrz maca mu przedramię, z pobłażliwym uśmiechem. najlepiej kliknąć na pierwsze i tak po kolei.

(klikaj po załadowaniu strony)

podróżowanie to doznawanie innych, fascynujących kultur, to zachwycająca przyroda, to wspaniali ludzie, których spotykasz po drodze. to w końcu źródło inspiracji i możliwość spojrzenia w głąb, także swój głąb.

prawda to? takaja gazieta.

bo podróżowanie, w każdym razie takie z plecakiem, to w 90% zmaganie się z otoczeniem i z własnym ciałem. otoczenie wydaje najczęściej przyjazne dźwięki, nieprzypominające tych, które poznałeś na lekcji angielskiego; i, choć porozumiewanie się poprzez równoważniki, gesty i uśmiechy duszom nastrojonym na romantyczną nutę może wydawać się urokliwe, to jednak w praktyce jest zwyczajnie nużące i frustrujące, szczególnie, jeśli nie jesz mięsa i chciałbyś uniknąć posypki z suszonej krowy. uderza cię, owszem, feeria barw, ale głównie z szyldów, billboardów i straganów z badziewiem; pachnie – głównie spaliną; rozbrzmiewa – silnikami przejeżdżających ciężarówek i skuterów. a ciało — mdłe. podrózujesz — dostajesz wysypek w dziwnych miejscach, parzy cię słońce, męczy biegunka na kucanym kiblu i boisz się lęków po lariamie. podróżujesz — walczysz w trzęsącym się autobusie z sennością i gazami po dal makhani; wertepy jednemu nie przeszkodzą, drugiemu nie pomogą — w końcu przegrasz, zaśniesz i pierdniesz. gardło cię boli, koszulka się lepi, na nogach rosną dorodne bąble. chcesz w końcu spać, ale nie możesz, bo w oknie nad głową nietoperze urządziły gniazdo.

przecież tego nie lubisz. zostań w domu, wybierz wczasy all-inclusive albo poczytaj relacje na vontrompka.com.

enjoy tiger responsibly

aha, także tutaj Santa Claus przybywa do shopping malls.

Malezja ma w porównaniu z Polską kilka poważnych atutów: Petronasa o dwu fallusach

rejestracje w starym dobrym stylu

Lintasa, człowieka w płetwach

oraz usta premiera rozchylające się do nas z każdego przystanku.

ten trip zaczął się na warszawskiej kanapie

lariam, meflochina

stany lękowe, halucynacje (takie beksińskie), sny z Johnem Cleese’em
palpitacje, rąk drżenie, brzucha pęcznienie
ale: poczucie prześladowania w normie, wypadanie włosów nikłe

a skoro autor bierze coś na malarię, to stali bywalcy już wiedzą, co tu znajdą w najbliższym miesiącu.
(miłośnicy obrazków mogą sobie poczesać archiwum.)
następny odcinek nadamy dla Państwa z jakiegoś innego kontynentu.

neurotycznie grają kuranty z ratusza, grają całkiem z dupy, a to Rotę, a to Champs-Élysées; nagle budują niepokojącą aurę, kiedy przy łopocie budowlanych folii wspinamy się na wieżę katedry.

i Stocznia — monstrualna kapliczka, niezręcznie pozostawiona w centrum miasta:
gdzie papież nasz, flaga watykańska i polska na Bramie;
gdzie Bar Doki z literami wyciętymi w styropianie;
gdzie ściana płaczu oklejona dziesiątkami plakietek, tabliczek i płaskorzeźb, upamiętniających;
gdzie na pochylni jeden statek, czerwony;
gdzie farbami jakimiś umorusany robociarz na rowerku za ogrodzeniem wiezie dwie deski –- zauważony, więc się waha, jednak wjeżdża w krzaki i zostawia te deski poręcznie oparte o ogrodzenie (pan wie, co można zrobić z dwóch desek);
i gdzie te chmury, takie piękne, i każda większa niż cokolwiek, co stworzył człowiek i każda tak bezczelnie nietrwała.

a potem: trzy memlingi, brojgelek i malutki vanajk.
i jeszcze: plastykowy jeleń wyłazi ze ściany Dworu A.
i koniec.

(klikaj po załadowaniu strony)






Populacja Szczawnicy: 7289 (2004), 7378 (2007) wg wiki (rośnie!)
(a ogólnie to padało, więc co robić.)