być może warto by rozważyć przywrócenie pewnych standardów higieny. być może, gdy po warungu pomyka hożonogi szczur, a obsługa reaguje na to dobrotliwym i wyrozumiałym śmiechem, nie przerywając siekania kapusty i oddzielania kurzego mięsa od kości i much, należy grzecznie zrezygnować z zamówienia i pójść gdzie indziej. być może trzeba przestać pić herbatę mrożoną lodem wyprodukowanym na bazie okolicznych zdrojów, uzdatnionych sitkiem. być może trzeba wziąć się w garść, w końcu minąłem już półmetek, mentalnie będę się już zbliżał do Europy, macierzy kluczowych wynalazków higienicznych, takich jak nóż i widelec.

dziś zrobiłem pierwszy krok: niedojedzone wieczorem smaczne ciasteczka eksploatował karny batalion mrówek; jednak nie strzepnąłem i nie zjadłem.

bo jeszcze wczoraj brudnymi paluchami wpychałem sobie do ust maziowatego, śmierdzącego duriana, wcześniej rozebranego lokalnymi, z grubsza opłukanymi dłońmi, w warunkach dosyć odległych od aseptycznych.

durian, jaki jest, każdy widzi

durian w środku wyglądał jak grób nienarodzonych larw, które, kto wie, może przeobraziłyby się kiedyś w urodziwe motylice wątrobowe. prawda?

zalety samodzielnego podróżowania: masz całego duriana dla siebie.
wady samodzielnego podróżowania: cały durian, nawet niewielki, to dość dużo, więc robi ci się niedobrze i długo zioniesz jego czosnkawą wonią, wydatnie zwiększając szanse kontynuowania podróży samodzielnie, patrz zalety.

rzut asynchroniczny nocy w Ubud na płaszczyznę jotpeg.gif, skala: atonalna. roszczebiotani mężczyźni w drodze na tajemniczy rytuał. ruch uliczny. ayam goreng in spe. uszy zapchane chusteczkami do nosa. krótka wiadomość tekstowa od zatroskanej rodzicielki. kotek bez ogonka. pochrapujący sąsiad. cykada.

opisać to: północ Bali, Lovina, Anturan, szczególne miejsce, przyciągające szczególnych ludzi. pisać o tych schyłkowych mężczyznach szukających tanich przygód w ostatniej pięciolatce. albo o dojrzałych parach pełnych wzajemnych pretensji, wyglądających lekko alternatywnie i mocno zużytych: ona o urodzie źle napompowanej lali, w wieku rozmytym gdzieś między 45 a 70, on – przedemerytalny posthipis o długiej twarzy zabiedzonego kłusaka, co przegrał wszystkie swoje wielkie pardubickie. a może o sympatycznych Balijczykach traktujących mnie jak sympatyczny bankomat. tak, to pewnie dobre tematy są, ale żądają głębszych studiów, nie tylko imaginacji karmionej poszlakami; a mnie się spleeni.

bo: ślicznie, morze, ciemna plaża, palmy, góry, słońce przeważnie, niezbyt tłoczno, dość cicho, no nie do wytrzymania, szczególnie, że podobnie zapowiadały się kolejne dni, no raj, raj, że się zesraj.

Pura Beji, Sangsit

wszystko przez nadgnuśność po wysiłkach pierwszych dni i lęk przed kontynuacją tego samego. bo co robić dalej? jechać na kolejną plażę, kolejną wyspę, a tam co? byczenie się mi nie służy, potrzebuję bodźców, i to raczej kulturowo-cywilizacyjnych, niż morza szumu, ptaków śpiewu, nawet te zapośredniczam cytatem. trudno gdzieś skręcić, to ciąg wysp, a nie subkontynent indyjski.

na odtrutkę robiłem tylko nieefektowne zdjęcia. zwykłe Bali, mój raj powszedni, ze szczególnym uwzględnieniem czynników rozpadu. na przykład pomnik nieznanego delfina w Kalibukuk.

Kalibukuk

szukając bodźców przejechałem dziś do Ubud, tu jest kultura, i to nie byle jaka: malarstwo balijskie, Walter Spies (szkoda, że pokazują tylko reprodukcje…). ale: niestety szalenie turystyczne miejsce. jeden wielki pasaż handlowo-restauracyjny, nie wiem, jak Państwo, ale ja w takich pasażach czuję się smutno i samotnie. ale będzie lepiej, zawsze w końcu jest.

już wkrótce! na dobrych pręcikach mojej siatkówki. niemożliwe! wyglądasz znacznie młodziej niż mój ojciec. w kolejnym odcinku pojawi się sam ojciec święty.

po trzynastu godzinach tłuczenia się busikiem po zakorkowanej Jawie w pyle, pocie i spalinie dotarłem pod Gunung Bromo, wulkan taki. było w pół do pierwszej, kiedy kładłem się do łóżka, a trzecia, kiedy wstawałem: koło piątej wschód słońca, zdążyć, trzeba. zęby, spodnie, bluza, buty, plecak, ponczo. idę, pada, wieje. lekkie podejście, dogania mnie jakaś zjawa, koń z Tenggerem u boku, wchodzimy. nie, nie chcę wynająć konia, motorka, dżipa. podejście trochę stromsze, koń z człowiekiem wyprzedza, ja z zadyszką zostaję nieco z tyłu, nie na długo, dochodzę na postój koni, gdzie moknie ich już naście. idę dalej, latarką świecę przez ponczo, muszę wyglądać jak duch Fjorda Nansena, ponczo wiele nie daje, spodnie mam całkiem mokre, bluzę też. paręset metrów dalej kolejny warung. daleko jeszcze? oj, dwadzieścia minut i bedzie, dychnij sobie kapecke, panocku. decyduję się na kawę, z torebki, niedobrą, za to przy żywym ogniu. idę dalej, po schodach, potem po błocku. mija mnie Amerykanin, zamieniamy kilka wordsów, on sprężystym amerykańskim krokiem wspina się dalej, ja moim lichym polskim półślizgiem nieudolnie sunę za nim. po dwudziestu minutach dochodzę do asfaltu, hmm. nie, nadal nie chcę wynająć motorka. daleko? nie, panocku, ze dwadzieścia minutek. niebo jaśniejsze, latarka niepotrzebna, w końcu dochodzę do parkingu wynajętych dżipów. handelek, przekąski, pamiątki, czapki, kurtki do wynajęcia dla zmarzniętych. widzę punkt widokowy, tłum śniadych turystów, z białasów ja i Amerykanin, Tyler. w końcu – ten oszałamiający, niesamowity widok, po który jechałem i dla którego cały ten wysiłek.

Gunung Bromo

(po lewej stożek Gunung Bromo, w głębi majestatycznie dymi Gunung Semeru).

chciałem wracać, ale Tyler mnie zmobilizował i poszliśmy już razem do Bromo, na szczyt. po pięciu godzinach byłem z powrotem, zdążyłem nawet zjeść lokalskie śniadanie i wskoczyłem w autobus, co powiózł mnie na Bali.

a co jeszcze widziałem, zobacz poniżej, klikając dowolne i potem lewo-prawo.

1 2 3 4 5 6 7 8 9

znów zjechałem z popularnego szlaku (Jakarta – Yogya – Bromo – Bali – Gilis), którym da się przemknąć bez dotykania Indonezji. jestem w Solo (Surakarcie), gdzie szlifuję swój indonezyjski. ayam to kurczak, daging to mięso, gula to cukier, więc z grubsza umiem wyrazić, czego nie chcę. telur to jajko, nasi to ryż, tahu to tofu, ikan to ryba, sambal to sambal, to należy doprawić licznymi terima kasih (dziękuję) i popić es teh (ajsti). potem zapłacić delapan ribu (osiem tysięcy); jeśli jeść w takich ulicznych warungach, to (uwaga, rzadka tu informacja praktyczna) spokojnie można się zmieścić w budżecie 10 peelenów dziennie.

czuję, że te podróże nie robią mi dobrze w egzystencjalność. kolejne zderzenie z niepoliczalnymi masami takich samych (come on, w gruncie rzeczy właśnie tak) ludzi perspirujących, aspirujących, skutkuje tym, że nie tylko wiem (z literatury popularnej), ale też czuję w środeczku (a czuć to dalece co innego, niż wiedzieć), żeśmy tylko jakimiś tam formami samoorganizacji materii. w gruncie rzeczy nie różnimy się od stalaktytu, nasza świadomość to, umówmy się, raczej „świadomość”, a o autonomii w ogóle nie ma co dyskutować. robi się poczucie jedności, róża jest Malajem jest mną, cudnie, ale niezbyt wesoło, bo białas + Azja = jakiś kulawy buddyzm, takie oświecenie z dziurką, czarną, konsolacja, ale tylko w znaczeniu stypy. można wiedzieć, czym w istocie są emocje, uczucia, decyzje, ale równocześnie wszystko to szczerze przeżywać: kochać, bać się, marzyć, nienawidzić. ale to całe czucie w ten samoorganizacyjnie materialny sposób poczuć, no to się w głowie kręci i trudno żyć. i tu bardzo poręczna w dodawaniu otuchy i znajdowaniu równowagi byłaby koncepcja Boga, duszy itp. gdyby tylko nie była tak infantylnie głupia i życzeniowo ordynarna (jak stalagmit).

ale dość filozofkowania, bo to wystrasza czytelników, pójdą sobie, odlajkują, z czego przecież smutek, odczuwany w cielska materii.

w tle trel litanii muezzina. transowo, nie, brzmi jakoś niedołężnie, jakby miał się przewrócić i usnąć. wcześniej atakowało kilku, z różnych stron, wspomaganych, daję słowo, chórem bab zawodzących aaaameeeen.

Surakarta

na razie też idą zdjęcia.

Pawełek urodził się z rzadką wadą genetyczną, w której wyniku uszka musi trzymać w barszczu, a oczka w pończochach. Pawełek ma marzenie: chciałby być panem wszechświata, a przynajmniej województwa mazowieckiego, aby miażdżyć i karać swoich wrogów. Spraw, by pończochy Pawełka zawilgły od łez szczęścia i pomóż mu jakoś zostać pankratorem mazowieckim.

wczoraj Cirebon, hotelowy pokój tzw. komfortowy, bo delegacja służbowa jakoby zajęła zwykłe. kratony (pałace) trzech równoległych sułtanów, włóczenie się po mieście, ikan bakar (zgrillowana rybka), heloumister zewsząd, setki nudzących się i zaczepiających becakarzy (czyli taksówkarzy pedałowych), mój przeciw nim opór, a z niego bąble na znów odwykłych stopach, komary, nienachalne ałła-akbar, wybieleni celebryci na nośnikach, kobiety zrobione na taką nieładną aktorkę, co po uczesaniu zrobiła się ładna, papaja, mmm, papaja.

po zmroku wykuśtykałem z hotelu po puszeczkę bintanga, kiedy wróciłem, na miejscu była policja. na chodniku spał chłopak, jakoś niewygodnie, trochę dalej jego kask, przygodna kobieta przykładała mu palce do nosa, trącała, ale co mu po takim trącaniu, niewiele.

nie było widać krwi, więc postanowiłem się napić. po bintangu wyszedłem z mojego tzw. komfortu szukać zasięgu i zderzyłem się z delegacją indonezyjskich karłów zamieszkujących hotel, maszerujących do pokojów ekonomik. chciałem w ich oczach dostrzec wyższość, albo niższość, coś, żeby w opowieści pojawiła się jakakolwiek puenta, choćby tania. niestety, zdarzają mi się głównie historie bezpuentowe. karły uśmiechnęły się i schowały w pokojach.

zdjęcie z serii heloumister, mikrostacja benzynowa w Cirebon.

bensin cirebon

niemal rok temu rozważałem atuty kualalumpurskie, dziś czas na dżakartańskie.

właściwie to nie ma ich tak wiele. miasto jest dość okropne, ale za to spokojne. policjanci mogą zająć się obmyślaniem gambitów

20111219-212811.jpg

natomiast ruchem dyrygują cywile z gwizdkami. hobbyści. albo ormowcy.

20111219-213143.jpg

mieszkańcy są bardzo przyjaźni, chcą, żeby ich fotografować. skoro proszą, to proszę.

aha, dziwek (pardon) tu więcej niż plecakowców, spadam stąd z rana.

aha2, tytuł z jednego z setek tutejszych plakatów antynarkotykowych. narkotyki są tu wyjątkowo szkodliwe, wywołują karę śmierci.

bo raz do roku tak jest, że się jedzie na wakacje. taki mus świąteczny o smaku ucieczki. a jak się jedzie, to pojawi się nowy tag, jaki, to nietrudno wymyślić z poniższego obrazka.

teraz lepiej

pani Irenka ma 87 lat, siwe loczki pod beretem i problemy z chodzeniem. często siedzi w holu kamienicy mieszczącej naszą firmę, dorabia do emerytury pomagając administracji. zagaduje przechodzących, wszyscy znają i lubią panią Irenkę. „afro, afro!” krzyczy zwykle za mną i głośno się śmieje, chociaż gdzie moim kołtunom do afro. czasem czekając na windę wymieniam z nią ogólne uwagi o pogodzie. dziś macha do mnie palcem: „chodź no pan tu, chodź”. trzyma mały kartonik. „patrz pan, jaka byłam piękna”. zdjęcie czarno-białe, w starym stylu, kobieta trzydziestoparoletnia. tej, która pokazuje, drży głos. próbuję coś bąknąć, że bardzo ładna, chociaż. „i tu jeszcze, patrz pan. noszę ostatnio, bo jakbym miała się przewrócić na ulicy, no” – to legitymacja związku łącznościowców, wystawiona w ’66, w niej zdjęcie inne, trochę późniejsze. „blond, żadne tam rudzielce brzydule, włosy miałam, o tak, do góry” pokazuje. głos się jej trochę łamie, słyszę jakieś tony ciche, a niepokojąco wysokie. „i jaka byłam piękna kiedyś, a teraz…” — czuję, że powinienem powiedzieć coś, co, co, w tym momencie ona wybucha śmiechem: „a teraz — jeszcze piękniejsza!”. tym śmiechem mnie uwalnia, mogę odejść. ona milknie, zwiesza głowę, wciąga głęboko powietrze. “miłego dnia, pani Irenko”, chowam się w windzie.

normalnie strach jest gdziekolwiek

niedziela, 14:05. kto to jest? nie wiem. Osoby (3) lubią to. mdłości.

gimme gimme gimme a man after midnight. jest nieźle.

wodowanie transatlantyków dla opornych