wczoraj Cirebon, hotelowy pokój tzw. komfortowy, bo delegacja służbowa jakoby zajęła zwykłe. kratony (pałace) trzech równoległych sułtanów, włóczenie się po mieście, ikan bakar (zgrillowana rybka), heloumister zewsząd, setki nudzących się i zaczepiających becakarzy (czyli taksówkarzy pedałowych), mój przeciw nim opór, a z niego bąble na znów odwykłych stopach, komary, nienachalne ałła-akbar, wybieleni celebryci na nośnikach, kobiety zrobione na taką nieładną aktorkę, co po uczesaniu zrobiła się ładna, papaja, mmm, papaja.
po zmroku wykuśtykałem z hotelu po puszeczkę bintanga, kiedy wróciłem, na miejscu była policja. na chodniku spał chłopak, jakoś niewygodnie, trochę dalej jego kask, przygodna kobieta przykładała mu palce do nosa, trącała, ale co mu po takim trącaniu, niewiele.
nie było widać krwi, więc postanowiłem się napić. po bintangu wyszedłem z mojego tzw. komfortu szukać zasięgu i zderzyłem się z delegacją indonezyjskich karłów zamieszkujących hotel, maszerujących do pokojów ekonomik. chciałem w ich oczach dostrzec wyższość, albo niższość, coś, żeby w opowieści pojawiła się jakakolwiek puenta, choćby tania. niestety, zdarzają mi się głównie historie bezpuentowe. karły uśmiechnęły się i schowały w pokojach.
zdjęcie z serii heloumister, mikrostacja benzynowa w Cirebon.
niemal rok temu rozważałem atuty kualalumpurskie, dziś czas na dżakartańskie.
właściwie to nie ma ich tak wiele. miasto jest dość okropne, ale za to spokojne. policjanci mogą zająć się obmyślaniem gambitów
natomiast ruchem dyrygują cywile z gwizdkami. hobbyści. albo ormowcy.
mieszkańcy są bardzo przyjaźni, chcą, żeby ich fotografować. skoro proszą, to proszę.
aha, dziwek (pardon) tu więcej niż plecakowców, spadam stąd z rana.
aha2, tytuł z jednego z setek tutejszych plakatów antynarkotykowych. narkotyki są tu wyjątkowo szkodliwe, wywołują karę śmierci.
bo raz do roku tak jest, że się jedzie na wakacje. taki mus świąteczny o smaku ucieczki. a jak się jedzie, to pojawi się nowy tag, jaki, to nietrudno wymyślić z poniższego obrazka.
pani Irenka ma 87 lat, siwe loczki pod beretem i problemy z chodzeniem. często siedzi w holu kamienicy mieszczącej naszą firmę, dorabia do emerytury pomagając administracji. zagaduje przechodzących, wszyscy znają i lubią panią Irenkę. „afro, afro!” krzyczy zwykle za mną i głośno się śmieje, chociaż gdzie moim kołtunom do afro. czasem czekając na windę wymieniam z nią ogólne uwagi o pogodzie. dziś macha do mnie palcem: „chodź no pan tu, chodź”. trzyma mały kartonik. „patrz pan, jaka byłam piękna”. zdjęcie czarno-białe, w starym stylu, kobieta trzydziestoparoletnia. tej, która pokazuje, drży głos. próbuję coś bąknąć, że bardzo ładna, chociaż. „i tu jeszcze, patrz pan. noszę ostatnio, bo jakbym miała się przewrócić na ulicy, no” – to legitymacja związku łącznościowców, wystawiona w ’66, w niej zdjęcie inne, trochę późniejsze. „blond, żadne tam rudzielce brzydule, włosy miałam, o tak, do góry” pokazuje. głos się jej trochę łamie, słyszę jakieś tony ciche, a niepokojąco wysokie. „i jaka byłam piękna kiedyś, a teraz…” — czuję, że powinienem powiedzieć coś, co, co, w tym momencie ona wybucha śmiechem: „a teraz — jeszcze piękniejsza!”. tym śmiechem mnie uwalnia, mogę odejść. ona milknie, zwiesza głowę, wciąga głęboko powietrze. “miłego dnia, pani Irenko”, chowam się w windzie.