a więc są takie miejsca. wystarczy niewiele: dotrzeć jakoś na Sumatrę. przeżyć Medan. potem kilka godzin w zasnutym dymem tytoniowym autobusie. i już prawie jest, już widzisz: jezioro, gigantyczne, wulkaniczne. jeszcze pół godziny promem do Tuk Tuk i osiadasz i niczego więcej nie szukasz. przestrzeń zapiera ci dech, aż chcesz krzyczeć; i nie zadeptuje cię kilka tuzinów turystów w szortach. i jest tanio.

Batakowie, którzy mieszkają nad Danau Toba, są bardzo przyjaźni i kontaktowi, choć zaledwie 120 lat temu niderlandzki najeźdźca zabronił im ludożerstwa. z pomocą germańskich misjonarzy nawrócił ich przy tym na protestantyzm, ale pozwolił dalej kultywować dziwne i złożone obyczaje pogrzebowe (z powtórnym pochówkiem kilka lat po pierwszym, po uprzednim oczyszczeniu kości sokiem owocowym). Batakowie mówią własnym językiem, mocno odmiennym od Bahasa Indonesia, mają własną silną kulturę i poczucie odrębnej tożsamości. są niebywale muzykalni, praktycznie ciągle w śpiewie, z gitarą pod ręką. wystarczy urywek melodii dobiegający z autobusu nieopodal — i już na twarzy pojawia się to specyficzne euforyczne odklejenie — a śpiew dobywa się z gardła. np. z gardła pana Jabata, spotkanego w przydrożnym sklepiku, gdzie z kuzynami pokrzepiał się popołudniowym jungle juice.

na dodatek to, co śpiewają, jest bardzo melodyjne (choć czasem aranżowane w stylu San Remo), i jakoś (aż dziwnie) przypomina muzykę Latynosów. (tu można posłuchać i obejrzeć przechadzającą się Marię). może czekają na swojego Ry’a Coodera; a może już go znaleźli, ale ja w swojej ignorancji o tym nie słyszałem.

zostaniemy tu dłużej. nie tylko dlatego, że pięknie, spokojnie i niewymuszenie. również dlatego, że na tutejszych wertepach spadłem ze skutera; przygotowałem nawet zdjęcie mojej lewej stopy na tle tutejszego oszałamiającego krajobrazu, oczywiście techniką hdr (nie rtg), ale jednak Wam tego oszczędzę.

how about some magic mashrooms?

kiedy w Warszawie kończyło się już Święto Trzech Króli, tu, w Medanie, rozległ się donośny śpiew muezzina z Wielkiego Meczetu, zwiastujący wciąż odległy świt. po chwili dołączyli do niego koledzy z mniejszych jednostek — by wibrującym, przesterowanym wielogłosem wielbić Pana.

jesteśmy — mieszkańcy Ziemi — poddani władaniu ludzi, którzy zbudowali sobie psychoterapeutyczny Konstrukt, wyparli fakt tej budowy, a następnie przystąpili z mniej lub bardziej żelazną konsekwencją do implementacji Konstruktu w życiu każdego, kto jest w zasięgu. Konstrukt umieszczają w nieosiągalnej i nieweryfikowalnej transcendencji — i zwą Duchem. poświęcają potężną energię, czas i zasoby, najchętniej cudze, aby w imieniu owego Ducha sprawować władzę. czasem z tego powodu mordują, czasem tylko nie dają spać, kiedy indziej dobrotliwie fundują długi weekend.

aby zstąpił i odnowił, wybierz 1. aby tej Ziemi, wciśnij przycisk dostępny w twojej ofercie ekumenicznej.

śniadanie na wegetarianie w penangu

Malezjo, ech Malezjo.
nudnaś nieco.

i nie to, że tu całkiem nic nie ma — to, co jest, pije się szybko, do dna. raczej bez kaca.
schludny, przyzwoity, nowoczesny kraj. odrobinę chaotyczny, jak na Azję przystało.
(ile go trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto spyta o wzrost PKB w ostatnich 50 latach)
kraj bez właściwości. trzy wielkie kultury (chińska, indyjska, malajska), które chyba nie potrafią dokonać syntezy, każda żyje sobie.

brak mi tego nawisu historii, tego zgniłego zapachu rozpadu Czegoś, który czuło się w Indiach.
brak mi pierwszorzędności. wszystkie atrakcje są jakoś wtórne albo na wyrost. druga liga (za dużą kasę).
i ucieczka w nowoczesność, gładkość. aluminium, szkło i starbucks.
owszem, są bardzo miłe miejsca, miłe, bo biedniejsze, nieremontowane. ale też bezosobowe enklawy dla turystów — wpadliśmy niechcący w taką jedną: Langkawi = Władysławowo + palmy; bezpieczeństwo bodźców; bardzo niski współczynnik valueformoneyzmu; i jeszcze – rosyjscy turyści depczą ziemię; niby nic, ale to specyficzni turyści.
wycofaliśmy się w lepszy klimat Penangu. czekamy na samolot — niebawem Sumatra.

jeszcze pięć obrazków z drogi.

policz moje słoje

późny wieczór, wspólna przestrzeń hostelu w Tanah Rata. stoliki, krzesła, ciemno, mrugają tylko lampki choinkowe i kilka źródeł bladej poświaty — nad nimi skupione twarze turystów. każdy w kontakcie, każdy w relacji — każdy dzięki swemu notebookowi, netbookowi, smartfonowi… chyba to właśnie się zmieniło najmocniej, i to dosłownie na moich oczach: ludzie w podróży nie muszą się już poznawać i integrować, bo z łatwością podtrzymują już istniejące relacje. potrzeba kontaktu jest bardzo silna, ale możemy ją przecież zaspokoić bardziej bezstresowo niż kiedyś — poprzez szybkę monitora i wi-fi panujemy w pełni (albo się nam tak wydaje) nad naszym przekazem, reakcjami i wizerunkiem. facebook, skype i tanie lekkie komputerki zastąpiły nam zwykłą rozmowę, dostępną przy sąsiednim stoliku, na wyciągnięcie ręki — wymagającą jednak przełamania w sobie oporu, lenistwa, wychylenia się ku nowemu żywemu człowiekowi. kontakt rzadziej niż kiedyś tworzy się samoistnie, z samej potrzeby kontaktu; owszem, poznajemy się, ale raczej gdy nie mamy już innego wyboru: upchnięci razem w ciasnej przestrzeni mikrobusa, ubłoceni na szlaku w dżungli. albo zbliżeni nagłym odkryciem wspólnej, a rzadkiej tu, narodowości.

używam I os. l.mn. nie jako figury stylistycznej mającej mi ułatwić przejście do biadania nad upadkiem — ale właśnie dlatego, że przecież mnie to też dotyczy, to również moje doświadczenie — jestem leniwy i nieśmiały, wybieram to, co oswojone i bezpieczne. metody łatwiejsze i bardziej ekonomiczne (w sensie wydatkowania energii psychicznej) zastępują te dawne, tradycyjne, ale trudniejsze. łatwiej kontaktować się z kimś znanym, prościej nie konfrontować się twarzą w twarz, wielokanałowo i również niewerbalnie. jakimś odkryciem dla mnie jest powszechność zjawiska — do tej pory myślałem, że to ja mam z tym kłopot.

a że ten kontakt obecnie jest jakiś taki powierzchowny? a czy kiedyś był głęboki? te rozmowy — były zawsze o czymś? wierzę, że intelektualiści w dymie papierosowym sławionym przez prof. Środę nie rozprawiali jedynie o aspektach dupy M***, ale w trasie rzadko jest okazja (a także potencjał i słownik) do rozmowy na ważkie tematy. a wpisy na fejsie mogą być całkiem błyskotliwe i niepłytkie. wszak to tylko narzędzie.

***

siedzimy w Tanah Rata, to środek Cameron Highlands. czekamy, aż poschną nam buty, upiorą się ubrania i zejdą zakwasy po taplaniu się w dżunglowym błocku. kraj herbaty, wszędzie rośnie herbata, jaka szkoda, że nie pijam herbaty.

a w chińskich restauracjach nie pozwalają wprowadzać żywności.

sorry, no outside foods and drinks allowed

Wasz niezawodny korespondent został na jeden wieczór asystentem słynnego Dra Ho Eng Hui, mistrza kung-fu, który w melakańskim (malaccańskim?) Chinatown co weekend od 35 lat przedziurawia palcem kokosy oraz czyni inne cuda. Mistrz Ho gromadzi sporą publiczność, przy okazji sprzedając swoją cudowny olejek na wszystko. rolą piszącego te słowa było podawanie i rzucanie kokosów, eksponowanie umięśnienia oraz szeroko rozumiane bycie obiektem żartów Dra Ho, co Wasz autor zniósł z siłom i godniościom osobistom.

na pierwszym zdjęciu widać kokosy mistrza Ho. na drugim okazuje się, że Wasz wysłannik ma zbyt delikatny paluszek. na trzecim – mistrz Ho się koncentruje. na czwartym – jest o ułamek sekundy przed. na piątym – jest już w środku (i tak kilka razy, co go wyczerpało). na piątym – autor wykonuje gest tygrysa (z dźwiękiem), a Mistrz maca mu przedramię, z pobłażliwym uśmiechem. najlepiej kliknąć na pierwsze i tak po kolei.

(klikaj po załadowaniu strony)

podróżowanie to doznawanie innych, fascynujących kultur, to zachwycająca przyroda, to wspaniali ludzie, których spotykasz po drodze. to w końcu źródło inspiracji i możliwość spojrzenia w głąb, także swój głąb.

prawda to? takaja gazieta.

bo podróżowanie, w każdym razie takie z plecakiem, to w 90% zmaganie się z otoczeniem i z własnym ciałem. otoczenie wydaje najczęściej przyjazne dźwięki, nieprzypominające tych, które poznałeś na lekcji angielskiego; i, choć porozumiewanie się poprzez równoważniki, gesty i uśmiechy duszom nastrojonym na romantyczną nutę może wydawać się urokliwe, to jednak w praktyce jest zwyczajnie nużące i frustrujące, szczególnie, jeśli nie jesz mięsa i chciałbyś uniknąć posypki z suszonej krowy. uderza cię, owszem, feeria barw, ale głównie z szyldów, billboardów i straganów z badziewiem; pachnie – głównie spaliną; rozbrzmiewa – silnikami przejeżdżających ciężarówek i skuterów. a ciało — mdłe. podrózujesz — dostajesz wysypek w dziwnych miejscach, parzy cię słońce, męczy biegunka na kucanym kiblu i boisz się lęków po lariamie. podróżujesz — walczysz w trzęsącym się autobusie z sennością i gazami po dal makhani; wertepy jednemu nie przeszkodzą, drugiemu nie pomogą — w końcu przegrasz, zaśniesz i pierdniesz. gardło cię boli, koszulka się lepi, na nogach rosną dorodne bąble. chcesz w końcu spać, ale nie możesz, bo w oknie nad głową nietoperze urządziły gniazdo.

przecież tego nie lubisz. zostań w domu, wybierz wczasy all-inclusive albo poczytaj relacje na vontrompka.com.

enjoy tiger responsibly

aha, także tutaj Santa Claus przybywa do shopping malls.

Malezja ma w porównaniu z Polską kilka poważnych atutów: Petronasa o dwu fallusach

rejestracje w starym dobrym stylu

Lintasa, człowieka w płetwach

oraz usta premiera rozchylające się do nas z każdego przystanku.

ten trip zaczął się na warszawskiej kanapie

lariam, meflochina

stany lękowe, halucynacje (takie beksińskie), sny z Johnem Cleese’em
palpitacje, rąk drżenie, brzucha pęcznienie
ale: poczucie prześladowania w normie, wypadanie włosów nikłe

a skoro autor bierze coś na malarię, to stali bywalcy już wiedzą, co tu znajdą w najbliższym miesiącu.
(miłośnicy obrazków mogą sobie poczesać archiwum.)
następny odcinek nadamy dla Państwa z jakiegoś innego kontynentu.

wieczyste. 0,5 kg czegokolwiek, przyprawy. czekać.

only now i can eat twice as much! - and this absolutely no shit!

kurs ostatniej pomocy - jeśli poszkodowany nie oddycha, przyjmij pozycję klęczącą i złóż dłonie - jeśli masz odpowiednie kwalifikacje, użyj maści do posmarowania czoła i dłoni poszkodowanego.

gdzieś daleko w himalajach słoń ma słabe rymowanki. pomóż słoniowi mieć lepsze rymowanki! wpłać niemało pln, a my wynajmiemy najlepszych kreatywnych, żeby wymyślili słoniowi himalajskiemu najlepsze rymy. miej sumienie. wpłać. nasza fundacja nie robi w trąbę w rozumieniu ustawy o trąbach.

narządy podaje dawca