no dobrze, cudzołożymy. ale byłbym wdzięczny, gdybyś nie wzywała imienia pana boga nadaremno.

and i'm not afraid of dying, pink floyd

(“The Great Gig in the Sky”, Pink Floyd, 1973)

nieskończoność

w Zamościu mężczyźni przerażeni perspektywą męki pańskiej już o czternastej znieczuleni zataczali kręgi wokół rynku. jeszcze godzina, jakoś dotrwamy, może schowani za stolikiem, nakryci płatami postnej pizzy, albo w sklepie, zaaferowani i niewidzący, kupując jajka i pieczywo na trzy dni. a kiedy to już minęło i kiedy się dokonało, samochód wpuszczony w sieć mapy czytał zmęczonymi amortyzatorami mechaniczny manuskrypt zapisany przez pradawnych drogowców, dziurkowaną taśmę lokalnych szos, chaotyczne bity pozorujące informację pozostawioną specjalnie dla nas.

potem niedziela, w Szczebrzeszynie brzmiały butelki rozbijane o macewy, dwaj mężczyźni ćwiczyli się właśnie w rzutach – do nas, do drzew, czy do nagrobków – jaka to właściwie różnica? cerkiew nieśmiało przycupnęła na wzgórzu, zamknęła się przezornie na kłódkę. miasteczko trawiło syty wielkanocny posiłek. nieliczni młodzieńcy snuli się po rynku, trochę znudzeni ciężkostrawną atmosferą familijną. ktoś przyjeżdżał, ktoś odjeżdżał, ktoś bmw, ktoś golfem.

Biłgoraj, Krasnobród, Tomaszów Lubelski
znów Zamość
i pijani żebracy i chłopcy na rynku grający w piłkę
i już

 

isser hana bełżec

zamojszczyzna w te dni.
a tu sonderkommando belzec

obsrałem majteczki. to moje suwerenne prawo oraz skuteczna obrona przyjętego porządku moralnego

made in china

do rąk, na dzień, do pracy, do twarzy, na noc, do domu

wolę być tabu niż porcją schabu


czyli Manifa, pod Pałacem Kultury w Warszawie (klik klik, jak się załaduje strona)
a tu jedno zdjęcie z 2006.

jeżeli istnieje, to wątpliwe, żeby zajmowały go rytuały godowe pewnego wyłysiałego gatunku na małej niebieskiej podobno planecie. jeśli nie jest tylko niepotrzebną hipotezą, to wątpliwe, żeby srożył się na wkładanie nie tego, co należy do nie tej co trzeba dziurki. kiedy świat był mały i kończył się w sąsiedniej wiosce, kiedy ludzi było niewielu, powiedzmy, stu, a innych stu nie nazywano ludźmi, być może przejawiał niejakie zainteresowanie pewnymi sposobami wykorzystania anatomii. niestety, od niedawna ma na głowie całe roje galaktyk, które musi podtrzymywać siłą swej żelaznej woli. wizja ojca marszczącego brew na samą myśl o dotknięciu pewnych obszarów jednego (nieskończenie pięknego i skomplikowanego) organizmu przez inny organizm stała się wobec całego tego ogromu odrobinę nieadekwatna. pomyśl o dźwigu budowlanym lutującym układy scalone.

jeżeli jest, to nie przypomina ciebie ani mnie. Bóg nie nosi majtek.

a teraz chodź

poświatowska świetlicki

pan Lewy wykorzystał wiersz Haliny Poświatowskiej
pan Prawy użył wiersza Marcina Świetlickiego
czyli Katowice. klik klik.

jest pan wyjątkową szmatą. szybko przesiąknie pan atmosferą naszego zespołu.

złodzieje