Z był wszędzie.
Patrzył z plakatów. Uśmiechał się z portali. Groził palcem z pierwszych stron gazet. Kobiety pokochały jego pucołowatą chłopięcość, mężczyźni szanowali za twardość i bezkompromisowość. Ogień i woda w jednym ciele. W ciele, które codziennie przyglądało mi się bacznie z monitora.
Chciałem uciec. Uciekałem długo.
W końcu – zmęczyłem się ucieczką.
Zmęczyłem nią innych. Starych dobrych przyjaciół, których upijałem wódką ze smutkiem. Czułe kobiety, w których ciepłe łona wyszeptywałem swoje błagania o pomoc. Współpracowników, którzy nie mogli wydobyć ode mnie żadnej decyzji. Chemia nie pomagała, a wiary zabrakło już w dzieciństwie. Co gorsza, nikt nie rozumiał mojego lęku. Moi znajomi żartowali: „Z’s dead, baby”. Ja tak nie umiałem.
Dowiedziałem się z pewnego źródła, że jest rozwiązanie: działania chirurgiczne, najszybszy sposób na usunięcie z mojej świadomości obrazu Z. Wiedziałem, że to droga absolutnie nielegalna, bo konstytucyjna zasada profilaktyki przestępczości nakazywała, by każdy czuł stałą obecność Z i uciekanie od tego poczucia było surowo karane. Wiedziałem jednak o paru takich, którym udało się uwolnić, znaleźć się w innym wymiarze, zhakować rzeczywistość.
Żyletka, ręczna wiertarka, woda utleniona, bandaż, plaster. Moje zdjęcie z zaznaczonymi dwoma punktami „Z”. Butelka wódki na znieczulenie. Głębokie cięcie wzdłuż uda, krew wypływająca spomiędzy żółtego tłuszczu, mam. Wydobyłem parocentymetrowy kawałek nerwu. Zalepiłem udo opatrunkiem i siedząc przed lustrem zabrałem się za głowę. Łatwo znalazłem punkty „Z”. Wiertarka ręczna, wiertło szóstka – wbrew oczekiwaniom gładko poradziły sobie z czaszką. Powstały dwa niewielkie otwory, w które wsunąłem końce nerwu, tworząc w ten sposób międzypółkulowe krótkie spięcie, szybką ścieżkę zaczynająca się sześć centymetrów nad lewym uchem, kończącą się jakieś trzy nad prawym. Prawdziwy bajpas mózgu. W pełni funkcjonalny, kąpać dwa razy dziennie w roztworze z soli fizjologicznej, dwa lata będzie służyć.
Zakręciło mi się w głowie, więc położyłem się na wznak. Po kilkudziesięciu głębokich oddechach zebrałem się i wstałem, dziwnie lekki, no i nietrzeźwy po znieczuleniu. Dziury w czaszce podlepiłem plastrem, nerw ukryłem we włosach. Kilka dni na zagojenie – i bez większego ryzyka można pokazać się ludziom.
Zgodnie z przewidywaniami, zwarcie zlikwidowało obraz Z. Prostym zabiegiem operacyjnym podwiązało moją rozpadającą się osobowość. Zrobiło też coś więcej, bo czułem się euforycznie. To było lepsze niż prozac. Lepsze niż tysiąc orgazmów. Przepełniało mnie szczęście i wewnętrzne światło. Mój oddech się uspokoił, ucieczka się zakończyła. Cena wydawała się niewielka – brak czucia na skórze w okolicach kolana. A przecież – wszechobecny Z zniknął, pokonany. A ja – znów żyłem.
Łatwo wypadalny nerw utrudniał nieco zwykłe funkcjonowanie. Szybko pozbyłem się odruchu mierzwienia i gładzenia włosów w trakcie spotkań służbowych, bo nagłe odpięcie bardzo utrudniało dalszą rozmowę – nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, kim jestem i o czym właściwie rozmawiam. I z kim, bo po takim odpięciu rozmówca niebezpiecznie upodabniał się w moich oczach do Z. Czasem zapominałem o płynie fizjologicznym, jeśli więc miałem nocować poza domem, preferowałem mieszkania dziewcząt noszących soczewki kontaktowe. Spać musiałem unplugged, bo nerw się plątał i wypinał. Oczywiście, śnił mi się głównie Z. Ale rano znów wszystko było w porządku…
Bajpas błyskawicznie stał się nieodłączną częścią mojego życia. Niestety, bardzo szybko, bo już po jakimś miesiącu zaczął z lekka szwankować; być może nie dość starannie go użytkowałem, a może po prostu taka była jego krucha, biologiczna natura – ale po porannym podłączeniu moje myśli zaczynały wybuchać i gasnąć, jedna po drugiej, w zupełnie absurdalnym porządku i bez związku ze sobą, obraz przed oczami zamazywał się, w uszach słyszałem szum i trzaski. Po chwili niepożądane efekty zanikały, jednak niepokoiło mnie to, że za każdym razem ta chwila była dłuższa.
Po dwóch kolejnych tygodniach bajpas przestał działać. Głowa pękała mi od szumu, nie mogłem skupić się na jakiejkolwiek myśli. Z trudem wstawałem z łóżka, szedłem do pracy, spotykałem jakichś ludzi, coś tam załatwiałem, podpisywałem, ale wszystko to działo się obok mnie, obok mojej boleśnie pulsującej głowy. Owszem, nadal odcięty byłem od obrazu Z, ale jak długo mogłem jeszcze płacić taką cenę?
Gdy do objawów dołączyły wymioty i gorączka, wiedziałem już, że nie mam wyjścia. Musiałem pokornie to przyznać: zostałem ukarany za nieprawomyślną próbę izolacji, i to nie przez sąd czy agentów Z, ale przez własny, słaby organizm.
Wycieńczony poszedłem do najbliższego komisariatu.
Stanąłem naprzeciw osłupiałego oficera dyżurnego. Na jego oczach wyrwałem bajpas.
Z uśmiechnął się z portretu na ścianie. „No to wygrałeś”, pomyślałem. „Możecie mnie aresztować” – powiedziałem głośno.
Oficer wybałuszył oczy, otworzył usta, zaczerpnął powietrza, odwrócił się do innego oficera i krzyknął: „Krzesło dla pana ministra. Natychmiast!”.
„Ach, to tak”, pomyślałem w ostatnim błysku i osunąłem się na podłogę.
—
Kroplówka, potem silne leki.
Teraz jest już dobrze. Uśmiecham się do siebie wiszącego na ścianie.
Lekarze mówią, że to wszystko z przemęczenia. Ech, ci lekarze. Jeden osobliwie mi się przyglądał, więc zażartowałem, że narządów na zbyciu nie mam. Chyba się obraził. Chyba go aresztuję.