+
“Ukrzesłowienie”, Andrzej Wróblewski, 1956
Podobno w całej Polsce biją dzwony. Tak twierdzą media. Media już nie kłamią.
A u moich sąsiadów szczeka pies. Miarowo. Na chwilę przestaje i znów zaczyna.
Ulica szumi jednostajnie.
Słyszę wciąż tego psa i tę ulicę. I nic więcej.
Jestem zmęczony tym szczekaniem i tym szumem. Wszyscy są.
Ktoś jeszcze umrze, ale przecież nikt tego nie zauważy.
Bim bam bom…
Moje miasto się domyka. Uszczelnia. Pośpiesznie chowa istotne treści przed moim ciekawskim okiem.
To były dawne czasy, gdy podwórkami, drogami alternatywnymi mogłem przemierzać warszawskie Śródmieście. Teraz pozostały tylko szczelne kamienne koryta, stalą i drewnem zamkniętych bram regulujące moją ścieżkę. Politura, elegancka witryna, gigantyczna plandeka reklamowa – na to mogę popatrzeć, ale to, co naprawdę ciekawe, bebechy i treść nie do końca przetrawioną – głęboko skrywa się w próżniowo zapakowanych podwórzach, dostępnych tylko dla uprawnionych. Możliwe są tylko dwa kierunki – w przód i w tył – lewo lub prawo dopiero na najbliższej przecznicy. Dzielni powstańcy mogli uciekać podwórzami przed złymi Niemcami – bo były im znane – i były otwarte. Mnie hipotetyczny Niemiec zastrzeliłby, zanim ubiegłbym pięćdziesiąt metrów, odbijając się od domofonu do domofonu… Inne miasta lubię zwiedzać oglądając je właśnie od tych bebechów, z odpicowanych bulwarów zbaczając w to, co wstydliwie zakryte. W Warszawie coraz mniej jest takich miejsc, centrum – i tak niewielkie jak na europejską stolicę – staje się nudną siatką kilkudziesięciu ulic. Obchodząc czworokąt Hoża – Poznańska – Wilcza – Emilii Plater mogłem zajrzeć do dwóch, może trzech bram. W jednej był rozbebeszony domofon… a reszta…
Ludzie chcą czuć się bezpiecznie, ich prawo. Można powtarzać do znudzenia, że dwadzieścia lat temu równie łatwo (albo trudno) jak dziś można było zarobić w mordę, tyle że nie pokazywano tego na co dzień w Dzienniku Telewizyjnym. Można pokazywać statystyki, że najwięcej przemocy i morderstw zdarza się wśród najbliższych, przed którymi żaden wideofon nie obroni. A czy włamań jest więcej? Nie wiem. Ludzie czują zagrożenie – a przecież wiadomo, że nie to jest ważne, co jest, ale to, co się wydaje… Trudno kogokolwiek winić za to, że świat przeżywany jest dla człowieka ważniejszy, niż ten obiektywny. A więc pozostaje mi chyba tylko pogodzić się z tym, że podwórza będę coraz częściej podglądał przez szpary i dziury, poruszając się karnie po nielicznych niesprywatyzowanych ścieżkach, albo po centrach handlowych, zastępujących samo miasto, zarastających je jak nieubłaganie namnażająca się tkanka.
Pozostał jeszcze Prawy Brzeg. Wciąż przypomina to, co pozostało w mojej głowie z Brackiej, Hożej czy Rutkowskiego – ups, Chmielnej – sprzed iluś tam lat. Przenosząc się o tę parę kilometrów na wschód teleportuję się równocześnie o dwadzieścia lat wstecz. Jasne, nie chciałbym tam żyć, mieszkańcy też pewnie by to chętnie zmienili. A jednak… No więc zaglądam – póki mogę. Pewnie już niedługo…
I jeszcze obrazek z samego epicentrum, 8 w skali Richtera miary stołeczności – z tyłów Alej Jerozolimskich i Kruczej. Tam wciąż można wejść i przywitać się z lokalnymi białymi damami, krążącymi po wymarłych, częściowo zawalonych oficynach:
…albo spowiedź dziesięciu weków.
No, pięciu.
Wiedźma Natka (kliknij, a Lajkonik będzie z tobą, wpisz komentarz, a marcepanowy strażak zagra “Hey Now” specjalnie dla ciebie) wskazała mnie swym krogulczym paluszkiem, a ja – choć w łańcuszki się nie bawię, to nie jestem władny wiedźmie odmówić. Pozostaje mi, biednemu, jedynie ujawnić te pięć żądanych zdań prawdy. Pięć faktów, o których nie wiecie. Z głębokim westchnieniem odkrywam się więc – a mówię w końcu o tym, jak przez wieki stawałem po niewłaściwej stronie. Zatem chronologicznie.
Jak się domyślacie to nie ja byłem tym, który z Nim zasiadł w raju… to ten lizus, wykadrowany po prawej. Przyjmuję wyrazy współczucia.
1929, Moskwa. Chwilowo bryluję na szczycie. Za pięć lat – pierwszy pożarty przez rewolucję (hope you guess my name…).
Kwiatki-sratki. Czterej dżentelmeni wyślizgali mnie zaraz po wyjściu z lotniska. Powiedzieli, że okaryna nie pasuje do gitar. Głupcy. A dzięki mnie mogli zrewolucjonizować muzykę.
Coś tam podpiszemy, potem przejedziemy czołgami. Ale ten się śmieje…
Piękna kariera u boku – w zasięgu ręki. Tej ręki. Była. Nie ten koń, znaczy, biskup.
To było pięć tajnych a sensacyjnych faktów o vontrompce. Szczerych i wiarygodnych.
A w ramach typowej dla siebie działalności destrukcyjnej urywam łańcuszek w tym miejscu.
Stay tuned.