błogosławieni, którzy piorą w zwykłym proszku

Znów ją spotkałeś, więc kawa zaczyna ci pachnieć głębokim aromatem przeznaczenia i wydaje ci się, że tak właśnie musiało się to potoczyć. Że jest jakaś przyczyna, istotniejsza i głębsza niż banalnie chaotyczny ciąg zderzeń międzyludzkich i sytuacyjny splot pakietów internetowych prowadzący w końcu do spotkania. W swoim dążeniu do porządkowania rzeczywistości projektujesz dalsze ciągi, poukładane i logiczne, materializuje ci się niemal jakaś ścieżka, jasna i długa, hen po nieokreśloność. Znów chcesz zapomnieć, że z chaosu powstałeś i w chaos się obrócisz.

Mały chłopiec podpalał zapałkami izolowany kabel miedziany wystający z oblepionej kolorowym złotkiem rakiety, podłączony do pojemniczka na bańki mydlane, wypełnionego jakąś zaimprowizowaną miksturą. Święcie wierzył, że tą metodą, połączoną z dużą dozą dobrych intencji, wyprodukuje odrzut niezbędny do startu rakiety. I tak eksperymentował, aż wybudowali w tym miejscu centrum finansowe, obsadzone dziesięcioma strażnikami na hektar, pilnującymi, aby niczego broń Boże nie wysłał już w powietrze. Byłeś tym małym chłopcem i trochę nadal nim jesteś.

Podwójny nelson magicznego myślenia, przyczyna, która nie mogła dać skutku i skutek, który powstał, nie mając przecież żadnego widomego związku z przyczyną, choć pewnie chciałbyś, żeby było inaczej. Bo przyczyny i skutki gonią się w twojej głowie i mieszają w losowym porządku w wirze spuszczonych z rezerwuaru nierozpoznanych zdarzeń. Łączysz je w pary, jak skarpetki, przyczyna-skutek, lewa-prawa, dowolnie.

Włościanie napotkani w “Ucieczkach z Sybiru”, zamieszkujący taraszczański powiat, wykopali trupa z mogiły i polewali go wodą przez rzeszoto, żeby deszcz sprowadził. Tak się im sprzęgły te przyczyny i skutki, że wykrystalizował się porządek, mętny i zaburzony, ale subiektywnie prawdziwy, ich własny. Czy ten deszcz w końcu spadł? A kogo to w sumie obchodzi.

zień jak co dzień

(i inne sposoby rozbrojenia hezbollahu)

(jeśli jadłe(a)ś coś ciężkiego, kliknij raczej tu)

Siedziałem z dwójką znajomych przy piwie, gdy poczułem lekkie drapanie w gardle. Próbowałem odchrząknąć, dyskretnie, potem głośniej. Nie pomagało. Drapało coraz mocniej. Zacząłem kasłać, łzy napłynęły mi do oczu, niestety, było coraz gorzej. Uczucie dyskomfortu nasilało się, więc nie mogąc przestać kaszleć, sięgnąłem palcami do ust. Głęboko. Uchwyciłem coś cienkiego. Włos. Pociągnąłem, wyjąłem koniec na wierzch. Ciągnąc dalej poczułem lekkie ssanie w żołądku, włos wychodził ze mnie, czarny, błyszczący, bez większych oporów, choć lekko przytrzymywany tą siłą ssącą. W końcu wyciągnąłem. Miał ze czterdzieści centymetrów, ciemny, prawie czarny, po położeniu na stole skręcił się w kędzior. Znajomi przyglądali się nieco zdziwieni, ale dyskretnie starali skupić się na dalszej rozmowie. Sięgnąłem znów do ust i znów złapałem koniec włosa. Pociągnąłem, poszedł. Uważałem, żeby nie zahaczyć o zęby. Na włosie były resztki czegoś, co kiedyś jadłem, ale to wcale nie budziło we mnie obrzydzenia. Było naturalne i dziwnie oczyszczające. Z trzecim poszło tak samo – lekkie ssanie w żołądku, w końcu cały na wierzchu. Trzy włosy zwinęły się na stole. 666… Drapanie ustało. Obudziłem się. To nie było moje łóżko. To nie był mój pokój. Obok leżała ciemnowłosa Miss Polski. A ja byłem Wojciechem Olejniczakiem.

jest nowy człowiek
owoc determinacji i planowania
a trochę podstępu
czteroipółkilowy cud
połyskujący miłością, która gdzieś tam z oddali
wciąż grzeje miękkim światłem
powinien się w niej pławić
bo każdy zasługuje na starcie na taki kredyt
spłacany w ratach malejących na niewysoki procent

że jego imię znaczy więcej niż tylko „dar od Boga”
dowie się szybko, zapewne
ale to będzie tylko pół prawdy

ach proszę pani, proszę pani
prawdziwe powody proszę ukryj
dzięki tym niedopowiedzeniom
życie staje się tak smaczne
a seriale tak wciągające


(Licheń; klik klik, jak się załaduje strona)

(“Now or Never”, Billie Holiday, 1936)

warto rozmawiać