Staram się o nowe prawo jazdy. Spełniłem wszystkie wymagania, opłaciłem, odstałem, poflirtowałem z urzędniczką. Niestety, na koniec Urząd odrzucił moje zdjęcie, o czym poinformowano mnie telefonicznie. “Za blado pan wypadł. W ogóle zlewa się pan z tłem, nie wiadomo, gdzie się pan kończy, a gdzie zaczyna. Nie wiemy, jak pana kadrować, skaner głupieje, pan się musi wyraźnie mieścić na przeznaczonym do tego polu, a tak to się pan będzie wylewał gdzieś na tekst. Pana mina nic nie wyraża, pana oczy są jak butelka pusta po oranżadzie, usta jak doklejone, no przecież po prostu zaraz odpadną. Włosy potargane, taka jakaś słoma-siano. Proszę się ładnie uczesać i postarać. No, no, głowa do góry, proszę się nie rozklejać, niektórzy po trzy-cztery razy próbują, w końcu każdemu się udaje. Trzeba optymistycznie, z uśmiechem i wyraźnie odcinać się od tła”.
Wiem, że z tym odcinaniem się jest bieda. Już od jakiegoś czasu tracę kontury, zlewam się z tłem. Autobusy coraz rzadziej zatrzymują się na moje żądanie, zdarza się, że ekspedientki reagują dopiero na mój głos, zdezorientowane patrzą na skroś mnie. Sam widzę, że moje dłonie słabo odróżniają się od liści pod drzewem, pod którym siadłem, żeby czytać książkę. Para z ławki nieopodal spogląda w moją stronę nieprzytomną czwórką oczu, zaniepokojona trzaskiem gałązki, po chwili uspokojona wraca do intensywnego pettingu. Przecież mnie tam nie ma.
W poniedziałek muszę stawić się w Urzędzie z nowym zdjęciem, pokazać się z lepszej strony, ciekawszego ujęcia, mocniejszego kontrastu. Trenuję przed lustrem uroczy uśmiech. Rozważam lekki makijaż. Może Urząd mnie takiego zaakceptuje. Może skaner mnie dostrzeże. Może się nadam.
Siedząc przy stoliku na ulicy z moim sinym palcem wystającym z sandałów przypominam sobie pewną kobietę w innej kawiarni na innej ulicy, ale w tym samym mieście. Jasne proste włosy okalające twarz, niedbale elegancki ubiór; wciąż ładna, mimo jakichś sześćdziesięciu lat. Jej żywe oczy poszukiwały kogoś, wierciła się przy stoliku, w końcu nie wytrzymała, wstała – i wtedy zobaczyłem, że spod jej średnio długiej spódnicy wystaje proteza, niczym niezamaskowana sztuczna lewa noga, zakończona butem i skarpetką owiniętą wokół ostatniego stawu. Zadźwięczał jej radosny, wysoki szczebiot, gdy witała się z młodym chłopakiem – uczniem? kuzynem? – który w końcu przyszedł.
Była ponad panującymi regułami estetyki – albo obok nich – nakazującymi ukrywanie ułomności i braków, wolna i akceptująca siebie taką, jaką właśnie przyszło jej być. Nie było w niej buntu; zaimponowała mi spokojną niezależnością.
Naciski nieformalne, towarzyskie, społeczne, estetyczne budzą mój sprzeciw silniej niż formalny przymus stosowany przez władzę. Przeciwko przymusowi administracyjnemu można zamanifestować na ulicy, przeciwko towarzyskiemu przymusowi bycia na manifestacji zamanifestować jest trudniej. Ograniczonego ministra można olać, obrzucić tortem albo w końcu wybrać innego (podobnie ograniczonego, ale ładniejszego), ale jak sprzeciwić się słusznym i poprawnym, ale niezbyt błyskotliwym próbom wyśmiania owego ministra?
Rok temu manifestowałem razem z gejami, bo niezbyt rozgarnięty prezydent mojego miasta zabronił mi spaceru. Dziś na ten spacer nie poszedłem, bo coraz mocniej czuję, że walka z głupią władzą, objawiająca się w cyklicznych przemarszach, obronie zamykanych klubów, czytaniu chomiksu i noszeniu pomarańczowych bransoletek stała się towarzysko obowiązująca; stała się zachowaniem równie stadnym i bezrefleksyjnym, jak grupowe klepanie różańca na falach eteru. Przymus administracyjny popchnął mnie do marszu, przymus poprawności usadził mnie w krzesełku z kawą.
I popijałbym moją kawę z rosnącą satysfakcją, gdyby nie świadomość, że bunt przeciw regułom czy przymusom wiąże mnie z nimi tak samo, jak uleganie im. Mogę schować mój siny paluch pod plastrem. Mogę go ostentacyjnie pokazać. Ale mogę też o nim nie myśleć, i to chyba jest najtrudniejsze.
Moje białe, dziadka czarne. Założył swoje dziesięć złotych za planszę. “Pański ruch, panie inżynierze”, powtarzał co chwila, błyskając złotymi zębami. Szło mi opornie, nie grałem w szachy, odkąd parokrotnie upokorzył mnie mój własny telefon. Swoje mozolne medytacje wieńczyłem ruchem, który wyglądał na przebiegły przez dokładnie dwie sekundy, po których był bezlitośnie demaskowany zagraniem dziadka. Krok za krokiem traciłem piony, laufry, wieże, sam zadając jakieś nieistotne ciosy. Pojękiwałem tylko, na co on rzucał „wszyscy dziś tylko narzekają, wszyscy”. W końcu moja żałosna gonitwa do końca planszy została przerwana, o jeden jedyny krok od przepoczwarzenia się niepozornego pionka się w piękną królową. „No i mat, panie inżynierze”. Roześmiałem się. Podałem dziadkowi dwadzieścia złotych, wydał dziesięć reszty i powędrował w dół Nowego Światu szukać kolejnych przeciwników w kolejnych kawiarniach. Dopiłem kawę, wyjąłem komórkę, wybrałem poziom Beginner, po kilkunastu ruchach zamknąłem klapkę i krzywo uśmiechnięty wstałem od stolika.
Ci ludzie po prawej, on do niej coś mówi, trzyma rękę na jej udzie, ona oszczędnymi, nerwowymi ruchami poprawia włosy, błyska odbiciem żółtych świateł w zeszklonych oczach. On szuka jej wzroku, pochyla się w jej kierunku, ona sztywno odchylona do tyłu patrzy wprost, przed siebie, na drzwi kawiarni. Jeszcze parę godzin przed nimi. Może dni, tygodni. Na czas mierzony w miesiącach już ich raczej nie stać. Ja im go odbieram, ja, współkreator i makijażysta rzeczywistości zastanej, zasrany ja.
Szczypię się w palec, sprawdzam, czy faktycznie istnieję. Te kilkanaście kilometrów przez całe miasto ktoś przejechał za mnie, ktoś legitymujący się moimi dokumentami, milcząco upoważniony przeze mnie do reprezentowania mnie na świecie realnym. Teraz oczy nie łapią ostrości na stolikach obok, nie poznaję smaku kawy, która, czuję to, po przebyciu przełyku zmienia się w moim żołądku w spienione borygo. Straciłem zdolność rozumienia języka ludzi siedzących przy stoliku obok, jak po nielegalnej używce, ale może to oni przestali mówić po polsku, a z diabelskim sprytem przeszli na język aniołów. Dźwięki chrapliwe a zarazem przytłumione, z nadmiarem basów, brakiem sopranów, ocukrzają ciepłą watą, unieruchamiają myśli, uniemożliwiają ruchy. Czuję, że utknąłem.
inside, always trying to get back inside
but it’s so hard to penetrate pig-thick skin
Ona przytula się do niego, wydmuchuje w stronę drzwi dym z papierosa, całuje go w szyję. On głaszcze ją po plecach. Powtórny pomiar wydłuża skalę, teraz choćby i lata wydają się możliwe. Wieczność to pestka.