(przeczytane w „Niskich łąkach” Piotra Siemiona).
Pojechałem w Bieszczady. Jak zawsze, bez konkretnych planów: się zobaczy, co będzie jutro. Na początek z Cisnej przejdę do Smereka, potem się zastanowię. Byle nie planować za dużo, bo po co się rozczarować.
Pierwszy dzień – już w Smereku, są pierwsze odciski, o dziwo, nie ma zakwasów (bieganie za piłką kilka dni wcześniej przypomniało mi, że np. mam niektóre mięśnie). Czuję pewną dumę (z czego? z pięcio- czy sześciogodzinnej trasy? ech…). Plany rosną, wejdę na Połoninę Wetlińską, tam przenocuję, trzeci dzień to Caryńska, a czwarty – no, czemu nie zrobić małego kółeczka wokół Ustrzyk.
Drugi dzień – wlazłem na Wetlińską, odcisków chyba więcej. Plany nadal mocarstwowe, ale jakby mniej wyraziście wybrzmiewają w myślach.
Trzeci dzień – szukam pretekstów. Jestem w tym dobry, a okoliczności pomagają – wokół mleko, widoczność 10 metrów. Noooo nieee, nie ma się co pchać na Caryńską, przejdę do Ustrzyk łatwiejszą drogą, tym bardziej, że napotkany hardkorowy piechur (o ósmej trzydzieści miał już w nogach trasę, jaką ja mogłem mieć w południe, a planował przejść jeszcze to, co ja w dwa poprzednie dni…) wspomniał o miejscowych żyjątkach (“coś tam kurwa wyło w tych krzakach, jeleń kurwa, albo kurwa niedźwiedź, i popierdalało tam, więc się kurwa zawinęłem i spierdalam”). Na dole, już w Ustrzykach, okazuje się, że mam odcisk nawet pod paznokciem. No, no, okaz. Paznokieć siny, więc do wieczora emeryckie spacerki w sandałkach. Leżajsk to nieoczekiwanie dobre piwo (to nie jest product placement).
Czwarty dzień, zgodnie z planami (ale którymi? miało być jeszcze kółeczko wokół Ustrzyk…) – powolny, po krzywych Beziera, powrót do domu.
Po co tam pojechałem? Żeby pobyć samemu ze sobą, wyciszyć się i przemyśleć parę spraw? No i pobyłem, ale myśli nie uciszyłem, przewalały się, w większości miałkie i akcydentalne, ale nie do zatrzymania. Żeby się zmęczyć? To akurat zapewniłem sobie bez problemu, moja śp. kondycja (chyba nigdy nie narodzona) nie robiła tu żadnych przeszkód.
Ale tak naprawdę to chyba po to, żeby zaobserwować proces wyznaczenia sobie poprzeczek – a potem ich stopniowego omijania, likwidowania, w najlepszym wypadku – obniżania, przy wykorzystaniu jak najbardziej słusznych i nie-do-zbicia argumentów; samoutwierdzania się w słuszności podjętych a potem szybko zmienionych planów; raczenia się sukcesem połowicznym, tak jakby był całkowity. Takim “wyjściem z grupy” zamiast “mistrzostwa świata”.
I jeszcze po to, żeby po przeanalizowaniu tego wszystkiego z pewnym zdziwieniem stwierdzić niczym niezmącony, wciąż wysoki poziom ogólnego samozadowolenia i sympatii do samego siebie.
elfriede jelinek napisała książkę amatorki. elfriede pisze zajmująco i do śmiechu, dobrze się czyta to, co pisze elfriede. może trochę za bardzo lubi kontrast i jednostronność opisu, może zbyt płytko wchodzi w psychologię bohaterów i może nie umie się zdecydować, czy chłodno relacjonować, czy jednak zaangażować się w ocenę. ale za to wali cepem po oczach tak, że aż gwiazdy przyjemnie latają przed oczami. nam prostym czytelnikom i im, wyrafinowanym akademikom szwedzkim latają też.
kobiety u elfriede są jednowymiarowe i głupie, jedyne, o czym marzą te jednowymiarowe i niemądre kobiety, to oddanie się mężczyznom, którzy dla odmiany są głupi i jednowymiarowi, ale dzięki tym mężczyznom kobiety mogą zająć upragnione miejsce w strukturze. mężczyżni nie za wiele myślą, gamoniowato dają się wmanewrować w ciążę i dzieciątko głupim i jednowymiarowym kobietom i bijają je od czasu do czasu, żeby ulżyć poczuciu własnej gamoniowatości.
przy ogólnym aplauzie społeczeństwa dla działań obu stron oczywiście.
przyjemne to i pożyteczne, kiedy dostanie się cepem między oczy, bo wtedy można zadumać się nad głębią i odkrywczością myśli, że małżeństwo jest formą prostytucji.
i czytelnik z przyjemnością pochłania kolejne strony powieści elfriede, mysląc, jakie te kobiety są głupie, a mężczyźni jednowymiarowi, jakie to szczęście, że ja jestem lepszy (lepsza).
i dowartościowany się czuje od razu czytelnik w swoich kapciach w swoim fotelu ze swoim egzemplarzem amatorek. jakie to szczęście.
i myśli sobie czytelnik, że gdyby elfriede lubiła bawić się programami graficznymi, to jej ulubioną funkcją byłoby „posterize”. a gdyby wzięła na warsztat miłą serbską parę z novego sadu, to wynik byłby mniej więcej taki:
Dobrze zarobić, ale i zrobić coś pożytecznego dla innych.
Stracić cnotę, ale i mieć orgazm.
(Zawiązać koalicję, ale i uzyskać większość?)
Warto do pragmatycznych działań doczepić jakieś dodatkowe znaczenia czy wyższe cele, albo chociaż przyjemność wynagradzającą te działania. Ta wisienka na spalonym, gównianym torcie bywa ważniejsza od samego tortu. Bo kiedy realizujesz projekty, których jedynym celem jest przekonanie klienta, żeby płacił za kolejne projekty, to – jeśli masz odrobinę wrażliwości – po okresie zadowolenia z własnej skuteczności zacznie ci się robić mdławo, duszno i niewyraźnie. Zaczniesz w poszukiwaniu głębszych sensów romansować z wolontariuszkami, planować wyprawy w rejon tsunami, protestować pod chińską ambasadą czy chociaż nałogowo klikać w pajacyka. Nieznośne parcie popchnie cię w kierunku zmiany i okaże się, że same działania przygotowawcze cię uspokajają, bo nowe opcje – do tej pory ukryte – masz przecież w zasięgu ręki.
Po czym, zrelaksowany i uśmiechnięty, zmienisz samochód.
Albo mieszkanie. Albo kobietę. Nieważne. Przekonałeś się, że opcje są dostępne, więc zgromadzoną energię spożytkowałeś na dowolną zmianę. Tę oryginalną wisienkę gdzieś diabli wzięli, ale suma bodźców sprawia, że o niej w ogóle zapomniałeś. Do czasu, kiedy znów cię zemdli i zapragniesz zmieniać świat. I niezłomne przekonanie znów rozproszy się na deklaracjach i ruchach pozornych.
A może – nie wisienka jest potrzebna, tylko smaczniejszy tort? Zanurzenie się w drobne przyjemności, chwile sensu, detale życia… Weź sobie trochę energii z czakry przy Wrzesińskiej na Pradze – i pomyśl.
stary generał zakłada mundur
wie, że kurz bitwy go nie ubrudzi
najwyżej sos ze strogonowa w kantynie
armia sił pokojowych nie chce Napoleonów
stary generał zapina pas
prostuje się, wciąga brzuch i staje na baczność
sflaczałe rysy układa w stanowczy grymas
rozkazuje kotu zejść z łóżka
stary generał zakłada rogatywkę
matowym wzrokiem przebiega postać w lustrze
obce transplantowane ciało
fantom w operze nieadekwatnych marzeń
stary generał zdejmuje mundur
równa kant spodni, wygładza poły marynarki
staje w kalesonach przed oknem
wyjmuje pistolet z kabury