pamiętasz jeszcze, o co chodzi z tą Wielkanocą? a z Bożym Narodzeniem? ile osób zdaje sobie sprawę ze znaczenia obrzędów, które odtwarza? a ile bezmyślnie powtarza je, bo tak każe tradycja i tak robili nasi ojce i dziady? jak można kultywować coś, czego się zupełnie nie czuje? każdy obrzęd ma sens, jeśli wiąże się z życiem, jeśli w magiczny sposób rozwiewa lęki i daje pewność. jaki lęk ma teraz rozwiać święcenie pokarmu? albo dzielenie się jajkiem?
martwota i pustka bije z hipermarketów. wszyscy syci czekają na wielkanocne śniadanie. przednówek kojarzy się może z “Antkiem” a może z “Jankiem Muzykantem”, przecież nie z życiem. byłeś kiedyś głodny? tak naprawdę głodny, a nie coś-bym-zjadł między lanczem a kolacją? ile razy zdarzyło ci się, że jedynym pożywieniem były podpleśniałe i słodkawe bo przemrożone ziemniaki? myślę, że ani tobie, ani mnie coś takiego się nie przydarzyło. zmiana pór roku? jakie to ma tak naprawdę znaczenie dla kogoś, kto żyje w budynku z CO i bez trudu może sobie pozwolić na ciepłą kurtkę?
chrześcijańska osnowa, narzucona na chtoniczne i astralne obrzędy, zawłaszczająca je i ukrywająca ich pochodzenie, wiotczeje i połyskuje dziurami, których laicyzujący i urbanizujący się tubylcy nie mają już chęci naprawiać. a spod spodu zionie pustka, wiatr hula, sensy uleciały.
co pozostaje? wspólnotowość? czas z rodziną? akurat dla mnie to o wiele za mało, żeby usprawiedliwić istnienie święta.
wielki post kiepsko nadaje się do wykorzystania komercyjnego, trudno produkować spoty z Ukrzyżowanym pokrzykującym „ho! ho! ho!”, a otwarty grób jest zbyt mało nośnym symbolem… co innego wesołkowate Boże Narodzenie, gdzie nic strasznego się nie dzieje – ot, ciąża i radosne oczekiwanie na rozwiązanie. jeśli jakiś sprytny guru od marketingu nie wymyśli, jak zneutralizować przerażające przesłanie wielkiego piątku i jakie symbole wykorzystać do napędzenia konsumpcji, to Wielkanoc obumrze. w końcu zabraknie sił, które ją podtrzymują. bo zabraknie mitu, który płynął w jej tle.
taplać się po kolana w bajorku zwiędłych myśli i sfermentowanych obrządków, narażając się na reumatyzm umysłu – czy wyjść na suchą ziemię, zabierając z tego bajora to, co nadal cenne?
obrzędy, magia – to wszystko jest bardzo ważne, również dla mnie. ale coś musi znaczyć, musi nieść jakąś treść, która porusza umysł i porządkuje relacje ze światem.
dlatego „błagam o mit”. i o myśl w głowach bliźnich błagam.


(“You Oughta Know”, Alanis Morissette, 1995)

na wpół zapomniane nieostre szaro-szare twarze
sztywny garniturek komunijny, łódka na Mazurach
wódka Baltic i sałatki w kolorach orwo
zdjęcia, pamiętniki, nagrania, przeszłość w konserwie
trzymamy je na dowód, że faktycznie się odbyła
gdyby kto pytał – mamy alibi: byliśmy
to uspokaja, daje jaką taką stabilność
jak pod stopami gruba kra na rzece

wypadają mi z rąk kolejne kawałki tej układanki
zdjęcia w jakichś pudełkach w jakichś szafach w jakichś mieszkaniach
taśmy na szpulach milczące po śmierci magnetofonu
czasem miesiące i lata znikają w czarnych foliowych torbach
albo nad kuchenką gazowa
wniosek, że wzbudzam emocje. to chyba dobrze
ale coraz mniej jest dowodów, że nie tylko jestem, ale i byłem
że nie dryfuję znikąd donikąd

pod twoją obronę uciekamy się, ciemnoszary garniturze
naszymi pustkami racz nie gardzić w portfelach naszych,
ale od wszelakich deadline’ów racz nas zawsze wybawiać, wełno chwalebna i błogosławiona
o pani nasza, marynarko nasza, kamizelko nasza, w prążki nasza
z klientem naszym nas pojednaj, dyrektorowi naszemu nas polecaj, naszej sekretarce nas oddawaj.

amen.

move śmiało

kiedy miałem cztery, może pięć lat, jeździłem na rowerze pelikan z dodatkowymi kółkami
absolutnie posłuszny wobec nakazów i zakazów
moich dwudziestoparoletnich rodziców
nie wyjeżdżałem poza okrąg wyznaczony przez ich wzrok
obsługa wyjątków:
co zrobić, kiedy nadjeżdża (nie tak znowu wtedy częsty) samochód?
“stać i się patrzeć!” rzekł ojciec, zirytowany głupim pytaniem
tamten w dużym fiacie trąbił
ale nie mógł przejechać
stałem i się patrzyłem
całkiem bezradny na swoich czterech kółkach
mocne słońce świeciło mi w twarz
mrużyłem oczy, patrząc to na kierowcę, równie bezradnego jak ja
to na rodziców, śmiejących się w oddali
a może było pochmurno i nie musiałem mrużyć oczu

zdjęcie zabrałem ze strony lechkaczynski.pl

Nie mogłem pojąć – a chyba nadal nie mogę – skąd brała się niesamowita wprost skuteczność Hitlera w zdobywaniu i utrzymywaniu władzy. Najpierw całkowicie zaczarował ludzi wokół siebie, potem – przeciwników politycznych, a na koniec – przywódców innych państw. Jego siła wyrosła z frustracji, urażonej dumy, poniżeń, które musiał przejść. Miał w sobie niewiarygodną energię, dziki entuzjazm, który potrafił przelać na swoich zwolenników. Rozwiązywał problemy skrajnie je upraszczając, bo sprawy po prostu MUSIAŁY być rozwiązywane – samą siłą woli. I były. Nawet te, które wydawały się zupełnie beznadziejne. Ta niezwykła charyzma oddziaływała na szerokie masy – dzięki fantastycznej intuicji Hitlera, który w lot wyczuwał nastrój tłumu i szedł za tym nastrojem, wzmacniał go, czym porywał tysiące ludzi i wprowadzał ich w stan histerii.

Nudziły go szczegóły i codzienna mitręga administracyjna, do tego wyznaczał ludzi, najlepiej o krzyżujących się kompetencjach – żeby sami się wzajemnie pilnowali. On był od kreowania wizji, przemawiania, motywowania. Postępował nieszablonowo, wbrew radom doświadczonych polityków czy generałów – i dzięki swojej bezczelności osiągał, co chciał. Był całkowicie pozbawiony skrupułów i poczucia lojalności, widząc korzyść zdradzał swoich sprzymierzeńców, przeciwników skazywał na śmierć.

Tu się moja niezdrowa fascynacja kończy – bo w końcu zgubiła go wiara we własną nieomylność, wzmacniana kolejnymi niebywałymi sukcesami. Realizując coraz bardziej oderwane od rzeczywistości czy wręcz głupie (i zbrodnicze) plany, boleśnie zderzył się z realiami – i przegrał. Na szczęście.

Czytam biografię Hitlera i myślę, że przynajmniej jakąś część tych cech powinien mieć każdy szanujący się dyktator. I tak coś czuję, że tych cech nie mają obecnie rządzący, a jeśli je mają, to w jakiejś skarlałej formie. Chyba nie są materiałem na dyktatorów. Jakoś mnie to uspokaja. Może za łatwo.

– Mieli wyremontować pozostałe sale, ale zgłosił się poprzedni właściciel…
– No proszę, widzi pani. A o ile się pani założy, że to pejsaty?
– Podobno mieszka w Ameryce…
– Ano właśnie!
– Nasze ulice, ich kamienice…

“Ja wiem, pani rozumie”. Tak rozmawiają zwykli Polacy. Czy Polacy są antysemitami? Owszem, bywają, ale przede wszystkim bywają nierefleksyjnymi idiotami, posługującymi się wąskim kanonem stereotypów, klepiącymi bezmyślnie w kółko te same prostackie formułki, których właściwego sensu już nawet nie rozumieją. W swojej bezrefleksyjności nie wyróżniają się specjalnie spośród innych nacji, natomiast dość głupio wybrali sobie obiekt niechęci. Taka nienawiść do obiektu, który praktycznie nie istnieje; większość Polaków nie widziała żywego Żyda, chyba że takiego wycieczkowego na Umschlagplatzu.

Ale to wszyscy wiedzą, nic nowego nie napisałem. Wkurwia mnie ten ludowy antysemityzm, wielu innych też wkurwia. Natomiast to, co mnie załamuje – a to gorsze niż wkurwienie – to jego podłoże: brak zaufania między ludźmi i brak wiary w to, że można coś osiągnąć własnymi siłami. Ludzie wierzą, że jeśli ktoś coś ma, to albo Żyd, albo złodziej. Wierzą, że sami nic nie osiągnęli, bo ktoś się na nich uwziął, złamał im pięknie zapowiadającą się karierę, albo nakradł, kiedy oni zachowali krystaliczną uczciwość. Trzydzieści – więcej? – milionów nieudaczników, zdominowanych przez Żydów i Kulczyków. Spiskowców i gangsterów.

To Polska solidarna – solidarnością nierobów i frustratów, którym się należy. Jeśli mam o coś pretensje do pana prezesa K., to nawet nie o tego kolesia, którego trzyma w Sejmie po swojej prawicy, a który uznał za konieczne tłumaczenie się ze swojego polskiego rodowodu, bo ktoś oskarżył go o pokazywanie nieobrzezanego penisa. Bo antysemityzm i jego różne prymitywne oznaki to sprawa wtórna. Mam do prezesa K. Wściekłość i Żal (przez duże W i duże Ż) o to, że sieje nieufność, nienawiść i dzieli, zamiast łączyć. Wskazuje wrogów, nie wskazuje celów do osiągania. Promuje podejrzliwość, nie umie zarazić entuzjazmem i optymizmem. Bezczelnie wmawia, że nietolerancja jest cnotą, że kłamstwo, gdy skuteczne, jest usprawiedliwione, że… małe jest piękne.

Nie jest, nie jest, nie jest.

Oczyścić podłoże i zmienić siewcę. A potem to już można i trzeba siać, siać…

chcę pisać o tobie... o twoich ustach składać strofy wygięte, o twoich rzęsach kłamać, że ciemne.

rozkwit kapitalistycznej ojczyzny gwarancją trwałości i nienaruszalności naszych erekcji
inspiracja: http://karolinaonair.blox.pl/2006/03/be.html

Dokładnie 2050 lat temu Marcus Iunius Brutus włożył nóż w miękki brzuch swojego przyjaciela, Gaiusa Iuliusa Caesara. Dwa lata później popełnił samobójstwo, ale nie z powodu wyrzutów sumienia – tak wtedy kończyli politycy, którzy przegrywali bitwy.

Ot, brutalny romantyzm starożytności. Brało się miecz albo sztylet i załatwiało sprawę, nikt przed nikim nie musiał zdejmować spodni, żeby udowodnić swoje prawowite pochodzenie. No tak, wtedy nie było spodni. Tak, to chyba ta różnica.