Podgorica…. Wyobraz sobie wies, ktora w latach szescdziesiatych zostala obudowana blokowiskami, dorobiono jej centrum, szerokie ulice, parki i urzedy. A te wies pozostawiono – z pojedynczymi domkami, zagrodami – i nazwano Starym Miastem. Do wojny Podgorica miala jakies 11 tysiecy mieszkancow, teraz ma ponad 100 tys, ten przyrost tlumaczy jej specyficzny charakter. Oczywiscie, wojna tez zrobila tu swoje, Podgorica byla ciezko bombardowana. Tak wlasciwie nie ma po co akurat tam jechac, chyba zeby pojezdzic po okolicach. Klasztor Ostrog, gdzies w chmurach przyklejony do skal, robi duze wrazenie.

Od wczoraj luksusowy apartament w Podgoricy (innych nie ma :/) zamienilismy na zapluskwiony pensjonacik w Novim Pazarze, przy glownym skrzyzowaniu dosc ruchliwego i zywego muzulmanskiego miasteczka. A ferveks po konsultacji z pania dr N zmieniony zostal na sliwowice w polaczeniu z vicksem intensywnie wsmarowywanym w chorego, rano uzupelniony zen-szeniem (potentia plus… dla inwalidow, rekonwalescentow i starcow :P). Pani dr N zaordynowala rowniez sute posilki (faktycznie, kiepsko tu do tej pory jadalem…), z czego udalo sie na razie zrealizowac burka z jogurtem i dwa kawalki czekolady sila wepchniete do ust.

Z przyczyn technicznych zadnych zdjec na razie nie bedzie, nie mam tu jakiegokolwiek programu graficznego.

Coś z zupełnie innej beczki.

Wczoraj wieczorem leżałem sobie z gorączką w hotelu i w stanie lekkiego odpłynięcia oglądałem telewizję. Żeby dodatkowo nie obciążać się intelektualnie percepcją języka serbskiego, wybrałem CNN, jedyny anglojęzyczny kanał tu dostępny.

Rzadko mam możliwość oglądania telewizji, a CNN w szczególności, więc chłonąłem. Więc po pierwsze – bardzo mało informacji, treści. Każda informacja powtarzana jest co kilkanaście minut (na tapecie był oczywiście Szaron). Przerwy między powtórzeniami wypełniane zapowiedziami innych programów albo reklamami. Po drugie – bezwstydne manipulacje. Po poważnym wypadku w kopalni w USA (12 trupów) – pilny raport o katastrofalnym stanie bezpieczeństwa w kopalniach w CHINACH! Po trzecie – kreowanie zagrożeń. Njusy rządzą się swoimi prawami, żeby były oglądane, muszą być dramatyczne, krwawe, ogólnie – raczej niedobre. No więc oprócz Szarona w stanie śpiączki i kopalni mieliśmy: bomby w Iraku, dwie ofiary ptasiej grypy w Turcji i 120 ofiar osunięcia ziemi w Indonezji. Odbiorca nierefleksyjny (95% widzów) buduje sobie obraz świata na podstawie tych njusów – i potem szczytem odwagi i wyrafinowanej egzotyki są dla niego wakacje w Club Med.

A po czwarte – były też wiadomości ekonomiczne. Niby nic, takie informacje pojawiają się codziennie wszędzie wokół, ale być może gorączka spowodowała intensyfikację doznań. W moim hotelowym telewizorze lekko otyły Amerykanin chwalił gospodarkę Niemiec w 2005, że eksport ładnie urósł i wogle, ale dodał też łyżkę dziegciu: otóż konsumenci niemieccy w okresie przedświątecznym wydali bardzo niewiele więcej, niż przed rokiem. Skandal!

Popatrzyłem w jego świdrujące oczka, coraz bardziej zanikające pod okalającym tłuszczykiem i nagle poczułem, że ten koleś oraz pare milionów innych podobnych mu kolesi codziennie przez 8-12 godzin kombinuje, jak by mi tu powiększyć rozstaw szczęk oraz fi odbytnicy, przy okazji możliwie upraszczając przewód pokarmowy, żebym mógł wchłonąć i wysrać jeszcze więcej niepotrzebnych mi produktów. Siedzą przy swoich biureczkach i laptopach – i kombinują, jak to zrobić, żebym wręcz to ja sam się zgłosił i zapłacił za te drobne usprawnienia mojego konsumpcyjnego żywota. Żebym tego chciał, żeby to się w ogóle stało trendy i fresz. Będą mi powiększać rozstaw i fi o 5% rocznie, nie więcej. 5% to bardzo przyzwoity przyrost.

Otrząsnąłem się przerażony. Zmierzyłem palcami rozstaw szczęki, od zęba do zęba – jakieś 5 cm. Po 100 latach poszerzania z tych pięciu centymetrów zrobi się ponad 6 metrów (procent składany)!

Fi już nie mierzyłem.

No to tak się nie da, pomyślałem, nie nie nie. I co teraz?

I nagle: SZLINK!
Błysk w głowie!

Nie człowiek-maszyna, konsumujący jak mu Pan Rynek każe. Ale Maszyna-Człowiek! Tak!

Należy rozpocząć wypłacanie pensji robotom i serwerom w fabrykach. Pensje będą składowane na specjalnych kontach a następnie wydawane przez odpowiednio przygotowany system komputerowy. Sposób wydawania opisany będzie odpowiednim algorytmem, zawierającym w sobie profil przeciętnego konsumenta – a więc ogólny podział pensji na odpowiednie grupy produktów oraz pewien czynnik losowy, modyfikujący ten podział i wybierający konkretne produkty z odpowiednich grup. Załóżmy, że w ten sposób robot w fabryce samochodów zakupi np. 10 par rajstop. Odpowiednie zamówienie trafia do fabryki rajstop, skąd oczywiście nikt ich nie przesyła robotowi od samochodów, bo po co mu one – tam wykonuje się odpowiednie przeksięgowanie (sprzedane) oraz komisyjne zniszczenie towaru, aby nie trafił na szary rynek. Oczywiście, jeśli robot zakupi towar natury elektronicznej, informacyjnej (np. impulsy telefoniczne) – wystarcza odpowiednie zaksięgowanie i pobranie należności z jego konta.

Koszty rozwiązania – na początek system informatyczny, który zarządzałby całością, ale to jest jednorazowa duża inwestycja, która zaczęłaby się zwracać wraz ze wzrostem obrotów. Koszty pensji robotów – niewielkie, pensje na początek mogą być symboliczne (poza tym nie roboty nie będą płacić podatków, zusu.. a może będą?), zresztą – działamy w obiegu zamkniętym, więc płacę moim robotom, ale one produkują w zamian coś, co kupują inne roboty. Mniej więcej, jak w obecnej gospodarce z udziałem ludzi.

Po jakimś czasie roboty mogłyby otrzymać prawo do brania kredytów w bankach, ich zdolność kredytowa byłaby oceniana na podstawie rentowności ich fabryk. Rozpoczęłyby zakupy nieruchomości i innych trwałych dóbr.

Dość szybko mogłyby zacząć kupować akcje przedsiębiorstw, a więc – robot mógłby stać się własnością robota. No, nie formalnie, na razie nie proponuję dawać robotom osobowości prawnej – poprzez robota te akcje stawałyby się własnością fabryki. Na razie.

Rynek byłby rozruszany przez otwarcie zupełnie nowego, ogromnego rynku zbytu towarów, PKB rósłby pod niebiosa, gospodarka stałaby się całkowicie przewidywalna, stabilizowana przez parametry algorytmu konsumpcyjnego robota.

Ludzie? Ludzie też się tu przydadzą – np. żeby przed kamerami CNN cieszyć się z rosnących słupków. I żeby oglądać CNN.

A że to zupełnie nie ma sensu?

hmmmm…

i’m lovin’ it.

Poniewaz rano czulem sie nadal nieco niezdrow, stwierdzilem, ze nie bedzie od rzeczy przejechac z Ulcinj do Baru taksowka. Pan taksowkarz, zreszta pierwszy ulczynianin jakiego poznalem, byl bardzo milym, wasatym piecdziesiecioparolatkiem (ech, te slowianskie wasy… chociaz on chyba byl Albanczykiem), wiekszosc dnia przepedzajacym w kafejce pod kwatera, w ktorej spalem. Wiedzial, ze wczesniej bylem w Albanii, wiec kiedy ruszlismy, z wyzszoscia rzucil “in Albania no good driving”, na co mu przytaknalem, nie do konca wiedzac, czy ma na mysli kiepska jakosc drog, czy raczej kierowcow.

Piecset metrow dalej okazalo sie, ze facet tez ma problemy z “good driving”, jesli ma robic rownoczesnie cokolwiek innego niz trzymac rece na kierownicy i drazku a nogi na pedalach. W magnetofonie zaciela sie tasma z Julio Iglesiasem, wiec zaczal walczyc ze sprzetem, przekladac tasme, wylaczac, wlaczac – rownoczesnie slalomujac na prostej drodze od zaparkowanych samochodow do barierki, od czasu do czasu hamujac niemal w kufrze samochodu z przodu. W koncu poddal sie, warknal “fuck it”, zmienil tasme – na nowego Iglesiasa. Jeszcze tylko jakos odlozyc stara kasete na bok – uff, udalo sie – i jedziemy po prostej. Wzglednej, bo trzeba czasem cos zrobic z wycieraczkami, parujacymi szybami, pasami, wlacznikiem swiatel… Na szczescie rzadko przekraczal 70km/h.

I tak otuleni emfatyczno-delirycznem tremolo Julia oraz pojekujacymi dzwiekami saksofonow, godnymi dobrego dancingu w Ciechocinku, szczesliwie dotoczylismy sie do Baru. Nie moglem tam zostac, chociaz to tam mialem tak naprawde trafic – Ulcinj wypadl przypadkiem, jak wiele rzeczy w moich podrozach – wsiadlem w pociag do Podgoricy, w ktorej umowilem sie na randke na jutro rano.

Tymczasem deszcz i mgla wokol, zdjec raczej zadnych nie bedzie, mozna co najwyzej pobrodzic w kaluzach od kawiarni do kawiarni. Od jutra prawoslawne swieta Bozego Narodzenia, czyli cala Czarnogora wraz z Serbia beda nieczynne – a wiec vontrompka takze.

I nie wiem, czy to fervex, czy Julio – ale czuje sie znacznie lepiej.

Ponieważ jestem przeziębiony i, jak się wyraził ojciec Rydzektor, “jakoś dzisiaj nie kontaktuję tak… dobrze”, dziś podrzucam tylko kilka oderwanych obrazków, bo “trzeba siać, siać i zbierać ziarno”.

We Vlore bankomat zapytał mnie, czy na pewno potrzebuję kwitek z potwierdzeniem, bo jeśli nie, to może lepiej niech nie biorę, bo oni tu prowadzą politykę “czystego miasta”. No, od czegoś trzeba zacząć. Zresztą trzeba przyznać, że w odróżnieniu od Indii, w Albanii są śmietniki na ulicach, na głównych ulicach… natomiast podobnie jak w Indiach, śmiecie wyrzuca się potem chyba gdzie popadnie, dzikie śmietniska są dużo bardziej przygnębiającą częścią krajobrazu niż te przereklamowane bunkry.

Po przybyciu do Czarnogóry dostrzegam kilka zasadniczych różnic w porównaniu z Albanią:
– z grubsza rozumiem napisy na ulicach
– jest dużo mniej mercedesów
– kobiety są dużo ładniejsze
– mężczyźni nie śmierdzą zmęczeniem
– wszystko – kawa, burek, sok – kosztuje ein ojro (waluta obowiązująca w Czarnogórze)
– muezzini śpiewają w jakiejś bardziej przyswajalnej skali (a może albańscy po prostu fałszowali?)

Całe Bałkany grają w Counter Strike&39;a. Kafejki tak się nawet reklamują, czasem słowo “internet” jest słabiej widoczne niż nazwa tej gry. Co kafejka – to grupka mordujących się nastolatków.. im chyba naprawdę kładzie się karabin do kołyski, jak napisał Ismail Kadare o Albańczykach.

Alkohol – nie widziałem jeszcze mocno pijanych ludzi; co najwyżej wstawionych. Może mają tak mocne głowy, że tego nie okazują. Pije się głównie piwo, rakiję (ale ją się raczej sączy), czasem wino. Raz, jeszcze w Macedonii, zostałem poczęstowany taką domowo robioną rakiją. Dobra, mocno pali.

Mysle sobie, ze byloby zupelnie oldskulowo kupic sobie mercedesa beczke. Albo szejsete czy piecsete, ale taka z polowy lat osiemdziesiatych, dwa modele temu. Wyjezdzajac z Albanii pozazdroscilem mieszkancom naprawde fajnych samochodow. Teraz Ulcinj, Czarnogora; w miescie mieszkaja przewaznie Albanczycy. Kierowca mojego busa, pogodny, klasyczny sunnita w bialym nakryciu glowy (jak to sie nazywa?) w welnianych porcietach o niskim kroku i przyduzej marynarce z grubej welnianej tkaniny, pozdrawial polowe kierowcow nadjezdzajacych z naprzeciwka, i to zarowno po stronie albanskiej, jak i montenegryjskiej.

Noc w postkomunistycznym hotelu bez ogrzewania (para z ust!) daje mi sie we znaki, odpoczne dwie noce w tym w adriatyckim kiczu.

Cos specjalnie dla Leniucha: brzegi montenegryjskie sa wysokie, ale sa i niewielkie piaszczyste plaze. Na wysokich brzegach duzo ladnych domkow, ale obawiam sie, ze z polskiej zusowskiej emerytury moze byc trudno tu wyzyc…

Zdjecia jeszcze ze Shkoder.

Juz od Durres mam wrazenie, ze podróżuję po innym kraju. To znaczy rozpiździaj (nie mam lepszego slowa na to, co widzę) taki sam – tak jak na południu, wszystko tonie w błocku, wokol bunkry i zwały śmieci, ale ludzie są wyraźnie inni. Oczywiście, wciąż kręci się wokół wielu mrukowatych gburów, ale napięcie w powietrzu zdecydowanie opadło, ludzie się usmiechają, spiewają nawet, zagadują, pomagają sami z siebie. Sa życzliwie zdziwieni moją obecnoscią w tym miejscu. Albo polnoc Albanii jest tak inna, albo wczesniej mialem do czynienia z jakims napieciem przednoworocznym, ktore rozładowalo się wraz z salwą tysiaca petrard.

Pada, samochody toną po podwozia w kałużach na żwirowych drogach. W drodze (100km z Durres do Shkoder, prawie 4h) widziałem głównie wielkie rozlewiska i wodę płynaca skądś dokądś. W kościach mam wilgotne zimno, trzeba chyba w koncu spróbowac albanskiej raki.

– Skad jestes?
– Z Polski. Polonia. Poland.
– Aaaa! Wschodnia Europa. To moze jestes tajnym agentem? Ha ha.
– Agentem czego mialbym byc? Ha ha.
– Bo ja wiem.. te wiezienia, terrorysci.. moze szpiegujesz w Albanii? Ha ha.

Wokol wybuchaly kolejne petardy. Mlodzi rozbawieni mezczyzni, jak maruderzy jakiejs wielkiej a przegranej armii snuli sie w grupkach po ulicach miasta, zagarniajac je w te sylwestrowa noc dla siebie. Odpalali kolejne ladunki, wrzucali je pod stojace samochody, przy calkowitej nieobecnosci jakiejkolwiek policji. Za bardzo mnie bylo widac na tej ulicy, za duza szansa, ze ktos mi w koncu wrzuci petarde do kaptura. Szybko zrobilem niezbedne zakupy i schowalem sie z butelka lokalnego wina (Aulona!) w pokoju.

W telewizji albanskiej jakies kuso ubrane Mikolajki tancza rokendrola, potem na innym programie przeglad wydarzen 2005. Wydarzenia w Albanii wygladaja jak kronika kryminalna, i to kronika zgonow. Poza tym wybory, w ktorych Albanczycy wybrali na premiera kolesia, ktory 8 lat wczesniej rozwalil panstwo wspierajac wesole piramidy finansowe. W wydarzeniach na swiecie sa! polskie akcenty! – bialo-czerwone flagi na pogrzebie papieza, Ebi Smolarek strzelajacy gola w Bundeslidze i Dudek broniacy karnego. Potem troche lokalnego hip-hopu, jou – koledzy w dwoch czapkach na glowie – cos tam rymuja o Kosowie – jou. I jeszcze Benny Hill w dubbingu wloskim z albanskimi napisami.

Pojedyncza energooszczedna zarowka pod sufitem to troche za malo, zeby dluzej poczytac coraz mocniej wciagajaca “Przeszlosc pewnego zludzenia”. Spac. Rano o 5:30 trzeba sie jakos podniesc i zlapac autobus do Durres, wydobyc sie w koncu z Vlore.

Udalo sie, dzis Durres a jutro Szkodra. A potem koniec etapu albanskiego. Duzo do przerobienia pozostalo mi w glowie.

Poranny spacer po blotnistych wzgorzach nad Vlore zakonczyl sie nieco szybciej, niz poczatkowo planowalem. Na koncu drozki zostalem otoczony przez cztery zjezone kundle, ktore warczac i szczekajac biegaly wokol mnie, zmniejszajac stopniowo dystans. Poniewaz nie chcialem im zrobic krzywdy, wycofalem sie z godnoscia.

Kolejny pomysl tez wypalil inaczej, niz zaplanowalem. Wynajalem pana taksowkarza, bo chcialem pojechac do Aulon – znalazlem na mapie jakies ruiny o tej nazwie. Pan ochoczo sie zgodzil i zaprosil mnie do swojego mercedesa; powinienem poczuc watpliwosci, kiedy szybko zgodzil sie na 500 lekow… niemieckim gruchotem w rytmie russkowo disko (ty nie sierdzis’ na mienia, ty smatri w moje guaza) pojechalismy na poludnie. Cos mnie tknelo, bo wydawalo mi sie, ze Aulon jest na polnoc… po kilometrze pan zaczal jakos podejrzanie zwalniac… az zatrzymal sie przy rowerzyscie, zeby w koncu zapytac o droge. Ten mu cos zaczal goraczkowo tlumaczyc (oni tu wszyscy strasznie krzycza…), zawrocilismy – pomyslalem – spokojnie, juz wiadomo, ktoredy jechac. Niestety, kilometr w druga strone i znow hamowanie i znow pytanie przechodniow… poniewaz nie umialem wytlumaczyc ani po albansku ani po wlosku, co to jest Aulon i gdzie to jest, zaczelismy wspolnie z panem kabdrajwerem szukac jakichs anglojezycznych osobnikow w knajpach przydroznych. Bezskutecznie. Podziekowalem za wspolprace, ustalilismy jakies niewielkie wynagrodzenie (nafta! nafta! za niekompetencje nie powiniem nic placic, ale pan zaczal byc agresywny) i rozeszlismy sie w swoje strony.

Widzialem kilka barow o nazwie “Aulona”, nawet szkole jazdy… i jakas agencje ochrony.. potem dowiedzialem sie z niezawodnego gugla, ze tak sie za czasow przedrzymskich nazywalo Vlore. Mysle sobie, ze takie ruiny powinny byc jakas atrakcja lokalna… Ale pan taksowkarz o nich nawet nie slyszal. I nikt z napotkanych mieszkancow.

Vlore – miasto twardzieli w skorzanych kurtkach, niekompetentnych taksowkarzy i innych spoconych facetow, szukajacych latwego zarobku. Lotto, poker, zaklady pilkarskie. Salony bingo, a w kazdym kilkudziesieciu starych i mlodych wsluchujacych sie w numerki. Cala Albania to setki i tysiace punktow oferujacych latwa nadzieje naiwnym, a to miasto chyba w tym przoduje. Teraz rozumiem, czemu wlasnie we Vlore wybuchly najwieksze zamieszki po upadku piramid finansowych w 1997. Klimat glupiego cwaniactwa unosi sie w powietrzu.

Tu sie trzeba znalezc, pobyc, zobaczyc, poczuc zapachy. Takze po to, zeby znalezc odpowiedni dystans do swojego otoczenia, zeby miec jakas skale, na ktorej mozna umiescic chocby Polske. To taki intelektualny obowiazek – wiedziec, o czym sie mowi. To nie jest dobre miejsce ani do zycia, ani do wypoczywania, wiec jesli bardziej odpowiada ci stan pol-zamroczenia od calodniowego pociagania drinkow ze szklaneczek z parasolkami, jedz nad Morze Czerwone, albo lepiej na Riwiere, tam rzadziej wybuchaja bomby, w kazdym razie – nie do Albanii, to kiepski kurort.

Utknalem przypadkiem w tym dziwnym i niezbyt przyjaznym miescie, powodz nie dala mi zjechac do Gjirokastry. Czas juz kierowac sie na polnoc. Kierowcy na przystanku smialo twierdza, ze w Nowy Rok jakies autobusy stad odjezdzaja. Mam nadzieje, ze tak samo rozumiemy slowo “domani”.

– Ke ora domani cze l’autobus per Dżirokaster?
– Seven.
– Faleminderit.

To było wczoraj wieczorem w hotelu.

Dziś rano autobus był, ale o ósmej. Dojechał do granic Beratu i został zawrócony telefonem do kierowcy. W nocy trochę popadało i południe Albanii jest odcięte, nie da się przejechać pewnego istotnego mostu. Rzeczka w Beracie sięgnęła do poziomu jezdni. Autobus wrócił na miejsce parkingowe – ku ogromnej frustracji pasażerów – a ja impulsowo wsiadłem do akurat odjeżdżającego autobusu do Vlore.

Nic nie wiedziałem o Vlore – i nadal nie wiem – poza tym, że to port nad Adriatykiem, mój wyśmienity przewodnik milczy o tym mieście, ale wikipedia pewnie nie, co zaraz sprawdzę. Zostanę tu już na Nowy Rok, potem zacznę się powoli piąć na północ, Durres, Szkodra, potem już Czarnogóra. Gjirokaster i Saranda – nie tym razem, może kiedyś będzie bardziej sprzyjający czas.

Słońce oślepia, przechadzam się w rozpiętej kurtce i lekkiej bluzie. Pachnie tu morzem, ale na razie nie wiem nawet, w którą stronę do niego iść. Za to internet znalazłem bardzo szybko, ale jak się zapomina o zapłaceniu podatków – a potem nadchodzi olśnienie, to determinacja w poszukiwaniach bardzo wzrasta…

Albania to trudny kraj. Będę musiał wszystkie wrażenia na spokojnie poukładać sobie w głowie i zebrać przemyślenia, ale wiem na pewno, że lepiej czułem się w Macedonii. Atmosfera była inna, mniej napięta, nie było czuć zapachu agresji i walki. Kilka razy zostałem tu ewidentnie oszukany, co prawda na niewielkie kwoty, ale każdy taki przypadek jest irytujący. To trochę takie Indie – chaos może jeszcze większy, bo brak tu trzymającej wszystko w karbach biurokracji – ale bez indyjskiego kolorytu i zapachu.

Natomiast za pewnymi klimatami – podobnie jak za indyjskimi – będę po powrocie bardzo tęsknił.

Przed odjazdem autobusu pijąc w kawiarni poranne makjato obejrzałem sobie w tv albańską reklamę. Młoda pani wchodzi do salonu fitness, przebiera się, dwie inne panie na stepperach patrzą na nią z wyraźnym podziwem, jedna z nich mówi (domyślam się): “och, ale jak udało ci się osiągnąć tak zgrabną i powabną figurę”, na co tamta odpowiada “ach, dzięki temu”, otwiera plecak treningowy i wyjmuje z niego… litrową butelkę oleju słonecznikowego… Nie, Albańczycy, podobnie jak Hindusi, nie mają wyczucia ironii czy absurdu. Im to po prostu tak wychodzi.

Kliknij na miniaturce żeby powiększyć w nowym okienku.

Piramida Envera w centrum Tirany wygląda jak sen architekta z końca lat osiemdziesiątych o domu towarowym w miasteczku typu Garwolin czy Mława (przepraszam Garwolin i Mławę). Zresztą już dawno straciła funkcję mauzoleum, była nim może z 5 lat. [korekta: nie była nim w ogóle…] Kilkanaście lat po przewrocie i obaleniu resztek komunizmu śladów po Hoxhy jest niewiele, w muzeum historii Albanii jedyne jego zdjęcie, jakie znalazłem było… negatywem. Piramida jest teraz centrum handlowo-wystawienniczym, a w tych dniach wystawiane są tam produkty spożywcze, przeważnie włoskie. Albania żyje z Włoch, ludzie tam emigrują do pracy, albańskie przedsiębiorstwa we Włoszech skutecznie konkurują z takimi potentatami jak Camorra czy ‘Ndrangheta. Po Tiranie jeździ mnóstwo drogich sportowych samochodów na włoskich numerach. Ciekawe, czy zawieszenia remontują jeszcze tu, czy już po powrocie do Bari czy Neapolu.

Zdjęcie jest dzisiejsze, ale poszedłem tam już wczoraj wieczorem; po drodze prawie wpadłem do metrowej głębokości studzienki telefonicznej, otwartej i zupełnie nieoznaczonej na nieoświetlonej ulicy; oczywiście moja wina, bo idąc po ulicy w Tiranie nie powinienem czytać smsów od N.

Przed wejściem do mauzoleum, błyszczącego wesołymi, świątecznymi lampkami kręcił się tłumek w czarnych skórzanych kurtkach, a z wielkiego głośnika Bob Dylan śpiewał “Knockin’ on Heavens Door”… sam bym tego nie wymyślił w swoim siekierkowskim barłogu… Co więcej, kiedy wychodziłem, John Fogerty darł się “I Put a Spell on You.. Beacuse You’re Mine”…

W hotelu okazało się, że mój pokój jest umieszczony dokładnie nad salonem bingo. Do snu ukołysał mnie hipnotyczny męski głos, recytujący kolejne albańskie numerki…

Ciepło tu. Właśnie zjadłem lody – co za brak rozsądku, albańskie lody na tirańskiej ulicy…

Granicę przekroczyłem pieszo, dziwne to dla mnie uczucie iść od celnika do pogranicznika po jednej stronie, potem z pół kilometra pasem ziemi niczyjej, w końcu – pierwszy raz zetknąć się z Albanią. Ten juro za wstęp zażyczył sobie pan strażnik a pani strażniczka, wyraźnie świeża w zawodzie, przepisała – pouczana przez pana – cały mój paszport do swojego malutkiego compaqa. A na koniec okazało się, że nie ten juro, tylko gratis, bo akurat Polacy i Słowacy mają wstęp do Albanii za darmo. Za to Izraelczycy płacą trzydzieści. Ciekawe, skad taki cennik…

Jeśli sie zastanawiacie, skąd te dziury w tabliczce, to ja tego nie wiem…

A potem droga. Przeprawa busem 130km z Pogradecu do Tirany.
Między miastami szosa jest lepszej jakości, niż się spodziewałem, w miejscowościach jest za to dużo gorzej. Jakieś ledwo zamaskowane wykroty, dziury, fragmenty szutru.
Droga prowadzi przez góry, więc widoki są oszałamiające. Ściany kamienne nie są niczym zabezpieczone, więc często schodzą lawiny kamieni, które potem trzeba uważnie omijać. Wspinamy się i zjeżdżamy serpentynami, co nie przeszkadza panu kierowcy wyprzedzać innych busów, albo dłubać sobie zapałką w uchu. W połowie drogi pół busa rzyga do uprzednio przygotowanych przez kierowcę torebek w kolorze blue. Pół busa – żeńskie i dziecięce, faceci są wytrzymalsi.
Przy drodze dzieciaki sprzedają ryby – żywe jeszcze, z jeziora Ochrydzkiego. Trzymają węgorze i pstrągi za skrzela, ryby miotaja się konwulsyjnie, próbując się wyzwolić. Czasem przy drodze stoi duże akwarium, w nim kilkanaście dorodnych okazów.
Dalej – oprawiają świniaka, już go oskórowali i obcięli racice, ale jeszcze nie rozebrali do końca. Wszystko przy drodze, mała grupka gapiów przygląda się widowisku.

Zapachy.. to one działają na podświadomość i pozostają na najgłębszym poziomie wspomnień.
Pierwsze moje zetknięcie z tutejszymi zapachami nastąpiło w taksówce – i zaraz potem w busie do Tirany. Ludzie pachnieli starym potem i kiepskimi papierosami, zupełnie inaczej, niż w Macedonii. Na ulicach Tirany czuć czasem zapach stęchłego moczu. Poza tym spaliny i kebab. Samochody – mercedesy oczywiście. Jak w każdym biednym kraju, mercedes jest oznaką statusu właściciela. Choćby to była dwudziestopięcioletnia “beczka”.
Mercedes jest tu wręcz synonimem samochodu, stylizowana “beczka” pojawia się nawet na znaku “zakaz wyprzedzania”. Są wszystkie modele, stare, nowe, ciężarówki, autobusy, śmieciarki… Zdarzają się prawdziwi rokerzy jeżdżący ładami czy golfami, ale ci są w mniejszości. Zanikającej na dodatek:

Zdjęcie zrobiłem w samym centrum Tirany. Przykry ten wypadek spowodował całkowite zatkanie miasta mercedesami. Inna sprawa, że ruch na ulicach jest dość dziki, bez porównania bardziej nieokiełznany niż w Macedonii, za to dość zbliżony do znanych mi wzorów azjatyckich. Tyle że riksz nie ma i samochody większe. Bo mercedesy a nie padmini.

Język jest całkowicie niezrozumiały. Brzmi trochę jak portugalski, trochę jak bułgarski, ale słuchając go czuję całkowitą dezorientację… Oczywiście, zamawiając coś w knajpie – nie mam pojęcia, co dostanę. Jeśli ktoś tutaj zna jakiś inny język, to raczej włoski, więc dogaduję się jak zwykle jakąś mieszaniną esperanto i migowego.

Idę szukać tego “europejskiego id”, o którym pisał Stasiuk. Cokolwiek miał na myśli.

Wlasnie na CNN zobaczylem przypadkiem pewnie juz nienowa, ale mi nieznana reklame Swatcha – Shake the World. Ludzie na calym swiecie podskakuja i wywoluja tym male trzesienia ziemi – i zaskakujace efekty: a to spadaja wszystki kwiaty wisni z drzewa w japonskim ogrodzie, a to pani wylewa sie woda z wanny.

Zabawne nawet.

Dokladnie rok temu jadlem sniadanie w Mamallapuram, na poludnie od Chennai, szczesliwie 100m od plazy. Tam zginelo tylko 10 osob. Ktos zatrzasl ziemia gdzies kolo Sumatry.

Jutro przekraczam kolejna granice, tym razem na piechote – wchodze do Albanii. Potem szukam transportu do Pogradecu, a potem do Tirany – no i noclegu tez szukam. I mam nadzieje, ze znajde.

east vs west
wciąż Ochrid