Jak opisać Ilję, którego spotkałem wczoraj w kawiarni? A Christinę?

Co napisać o wózku z bańkami z mlekiem, który mignął mi na środku oślepiająco nasłonecznionej Pelagonii, zaprzężony w konika czy muła?

W jaki sposób oddać pulchność tej czterdziestopięciolatki, która siedziała obok mnie w autobusie do Ochridu – żeby nie stracić całości wrażenia, jakie odebrałem? Tego, czym i kim była w tamtym momencie?

Słowa, zdjęcia… wszystko kłamstwo, bo łapia ułamek kawałeczka jakiegoś aspektu rzeczywistości.

Kłamię sam sobie już patrząc – bo moje patrzenie jest przygotowane przez lata doświadczeń – więc dostrzegam tylko to, czego się spodziewam i co umiem dostrzec.

Potem to, co dostrzegam – natychmiast nazywam, ubieram w słowa, porównuję z doświadczeniem, umieszczam w jakimś kontekście. Zupełnie bezwiednie – to jest pierwsza, instynktowna reakcja mózgu. Ułomne słowa ograniczają znaczenie, kaleczą, zawężają pole widzenia. To jest drugie kłamstwo.

Wreszcie – kłamię po raz trzeci, opowiadając o tym, czego doznałem, wybierając niektóre znaczenia, wzmacniając lub osłabiając jakieś aspekty – stosownie do sytuacji i efektu, jaki chcę uzyskać na czytelnikach czy słuchaczach. Figury retoryczne i porównania niweczą resztki odcieni i niuansów, przykrawając nowe do znanego.

Na koniec – kłamię po raz czwarty – opisując proces zakłamywania rzeczywistości. Bo znów używam słów, języka, który powstał jako mechanizm wspomagający koordynację działań ludzi – ale nie jako narzędzie opisujące istotę świata.

Takiego narzędzia nie ma i być nie może. Pozostaje czasem jakiś przebłysk intuicji, chwila niemego zachwytu, kiedy zapominamy o słowach i widzimy na wskroś, dostrzegamy istotę rzeczywistości.

A na co dzień – trzeba pamiętać, że słowa – to nie rzeczywistość.

Tych rzadkich przebłysków – i tej pamięci na co dzień – Wam życzę.

Nabieram tu zlych nawykow. Macedonia pije kawe non-stop, ludzie przesiaduja w kafejkach, co kilka metrow jest knajpa z kilkoma stolikami, przy kazdym po trzech facetow, kazdy nad mala filizanka espresso albo makjato ze szklanka wody obok. Jest zimno, wiec jesli chce sie pobyc z ludzmi, trzeba wejsc do kawiarni. Jak wejsc, to napic sie kawy… o, wlasnie pan przyniosl mi makjato do komputera.

Wieczorami tez sie siedzi w knajpach, pije rowniez kawe (niewazne, ktora godzina), ale takze piwo. Ckoncko (Skopsko) to tutejszy Zywiec i Tyskie w jednym, wszyscy to pija, raczej gardzac hajnekenami czy karlsbergami. Jako ze po ciemku i w zimnie dlugo nie da sie lazic (oblodzenie! brak tu takich gospodarzy, jak nasz Pan Prezydent, ale i warszawiacy wkrotce odczuja, co to znaczy, gdy nie ma Kogos, Kto Czuwa nad soleniem chodnikow), wchodze w koncu do ktorejs z knajp i zamawiam Skopsko… patrze sobie na ludzi, poniewaz wszyscy siedza pogrupowani, to pozostaje mi tylko rola pasywnego widza. Napotykam tylko niezwykle zaciekawione spojrzenia tutejszych kobiet, ale to temat na innego posta.

Nie wiem, skad sie wziela moda, praktykowana i u nas, ale w duzo mniejszym stopniu, na wlaczanie w knajpie telewizora z nastawionym Fashion TV. Tu praktycznie kazda kafejka czy pub ma w tle migajaca FTV. Czasem bezmyslnie popatruje sobie na te biedne chudziny przechadzajace sie po wybiegach, ale prawde mowiac jako szef knajpy wybralbym jakis inny kanal… z wrestlingiem chociazby… ale moda?…

Po pol godzinie saczenia z kufla i beztroskiego popatrywania w telewizor zbaranialem. Na ekranie pojawila sie reklama naszego jedynego najwyrazniej towaru eksportowego, jedynego brandu, ktory znany jest w Macedonii, o ktorym zapewne marza wszyscy Macedonczycy chadzajacy do knajp (czyli wszyscy po prostu) i zasypiaja z jego obrazem w glowie. Otoz w kazdej macedonskiej knajpie co kilkadziesiat minut pokazuje sie na ekranie dwoch pajacow w czapkach Mikolaja na glowach, ktorzy w sposob niebywale zabawny i blyskotliwy reklamuja pewna polska karte pre-paid. Czesciej pojawia sie tylko reklama jakiegos rodzaju rakiji.

W ten sposob jedynym rozpoznawanym polskim produktem w Macedonii staje sie absolutnie niedostepna i nieprzydatna tu karta telefoniczna. A reklamujacy ja pp. Wojewodzki i Ten-drugi – symbolem polskiej ekspansji marketingowej w Europie Srodkowej. To sie nazywa targeting. Tak, tak, w koncu liderem jestesmy i tygrysem, wrrrrau.

Myslalem najpierw, ze jest Cyganem, dopiero, kiedy napisal na kartce swoje imie i nazwisko, domyslilem sie, ze jest Turkiem. Zaczepil mnie nad Wardarem, przy moscie kolejowym, usilowalem tam robic swoje pseudo-artystyczne produkcje (tory, deski, ludzie przechodzacy i temu podobne rekwizyty). Jak to czesto sie tu zdarza: on do mnie po macedonsku, ja do niego po polsku, obaj machamy rekami – i wszystko jasne. Zaprosil mnie na kawe, do siebie do domu, za rzeke. Do pokoiku raczej, w ktorym gniezdzi sie z zona, trojka malych dzieci i telewizorem. Nie ma pracy – ani on, ani zona, ani sasiad, ktory po chwili dolaczyl. Zyja z zasilku, miesiecznie 40 euro na cala rodzine – moze cos zle zrozumialem, bo az nie chce mi sie wierzyc. Dorabia jako muzyk weselny, gra na zurli (rodzaj cholera wie czego – klarnetu? dla ciekawych – wuala) i tapanie (rodzaj bebna). Rozmowa byla nieco utrudniona przez bariere jezykowa, ale usmiechy, pokrzykiwania i poklepywania skutecznie zastapily nam slowa. Wyciagnal zza telewizora te swoja zurle – i zagral. Najpierw solo, potem z sasiadem. Niesamowicie glosne dzwieki, az bolesne, transowe w stereofonicznym zdwojeniu. Przeszla mi przez glowe mysl, ze oni swoich gosci ogluszaja i wprowadzaja w trans, a potem jest kebab dla calego miasta… Chlopaki wycinali jakies cyganskie, macedonskie i indyjskie (podobno! aha..) melodie, a ja, zachwycony i polgluchy po trzydziestu sekundach, przygladalem sie tylko z glupkowatym usmiechem. Maly synek – rozkapryszony nieco i poplakujacy – uspokoil sie i z usmiechem siedzial na kolanach ojca, dwie pozostale corki sluchaly z raczej obojetnymi minami, pewnie przyzwyczajone do popisow rodziciela…

Wyszedlem nieco oszolomiony, zaslodzony lokalna kola i kawa po turecku (slodka z natury, bez cukru). Przeszedlem niskim przejsciem pod torami, 200 metrow dalej byly juz swiatla miasteczka. Jasne witryny sklepikow, bary, latarnie. Z perspektywy zza torow – Europa i wielki swiat, z perspektywy Polski – male miasteczko w srodku biednego kraiku.

Gdybyscie szukali do zespolu albo na wesele dwoch zurlistow (ewentualnie zurliste i tapaniste), dajcie znac. Mam ich adres, obiecalem wyslac zdjecia, ktore im zrobilem…

Dostępne menu się powiększa. Burek to rodzaj ciasta francuskiego, ale bardziej wilgotnego i słonawego, z lekko spaloną skórką, z serem białym w środku. Popija się to jogurtem naturalnym. Nieźle syci.

Po takim śniadaniu pojechałem do Kumanova. Bieda i rozpad, którego w Skopje aż tak bardzo nie widać, oświetlone rozproszonym, brudnym światłem z równo zasnutego nieba, na ziemi nagi lód zmieszany ze śniegiem i błotem gdzieniegdzie. Zimno i wilgotno. Na szczęście co krok jest jakaś kafejka, w której można się ogrzać i dobudzić kawą, w każdej kafejce – kilku, kilkunastu facetów, z rzadka jakieś kobiety. Na głównym placu (dwojga nazw – Marszałka Tito i Nowej Jugosławii…) kilka grupek, w sumie z pięćdziesięciu facetów plotkujących i nudzących się. Na środku placu ktoś zgubił pomnik przedstawiający coś fallicznie nieokreślonego…

Kumanovo ma taki senny i biedny klimat, trochę przypominający polskie małe miasteczka, ale z wyczuwalnie niższym poziomem frustracji. Ludzie (Albanczycy przewaznie) sprawiają wrażenie bardziej pogodzonych z życiem. Jest trochę nowych, czasem dość obszernych domostw, ale przeważają, szczególnie w bocznych uliczkach, rozpadające się, liche domki.

Przed urzędową rejestracją samochodu trzeba koniecznie odwiedzić wyższą instancję… wiekuistą. Ciekawe, czy muzułmanie też jadą do swojego imama…

Jutro zabieram się ze Skopje. Veles, potem Prilep. Sam jestem ciekaw, gdzie wyląduję na kolejną noc. Potem ze dwa dni w Ohridzie – i jadę w naprawdę nieznane… Nowy Rok w Tiranie? Czemu nie…

chociaż bardzo się staram. Mówię jakąś mieszaniną nie wiem czego, ze szkoły pamiętane rosyjskie wyrazy miksuję z polskimi i przeczytanymi w przewodniku strzępami macedońskiego, wszystko wymawiając z ukraińska chyba. Raczej nikt mnie nie rozumie, moje próby powodują pojawienie się bezradnego zdumienia na twarzach… albo lekkiego rozbawienia… kołku etoe czaj… cóż.. pan nie złapał, że pytam o cenę herbaty.. złapał za to butelkę koli i prawie ją otworzył… okazało się, że dogadamy się po polsku, bo miał polską kobietę i coś tam dzięki niej umie (pozdrawiamy polskie turystki). Zdumiewa mnie ten język, bo to pierwszy słowiański, z którym się zetknąłem, w którym zanikły przypadki rzeczownika. Niby powinno upraszczać, ale akurat dla mnie to dodatkowa komplikacja. Pozostaje angielski, raczej tu dość popularny, ale to rozwiązanie uznać trzeba za nudne…

Taki widoczek spod meczetu. Nie byłem jeszcze chyba nigdy w mieście tak muzułmańskim. To naprawdę duże wrażenie stać na jakimś wzgórzu, widzieć całe miasto – i nagle usłyszeć kolejno włączających się muezzinów…
Meczetów jest tu więcej niż cerkwi, wokół napisy w dwóch językach, po macedońsku i albańsku. Czasem na murach widać wysprejowane litery UCK. Ktoś w Polsce jeszcze pamięta ten skrót?

Oczywiście, jak wszędzie, grupki nudzących się facetów, czekających, aż może się coś zdarzy.. jakaś okazja do zarobku czy handelku, a może szemrany interesik. Ci akurat stali naprzeciwko bazaru. Cinkciarze?… nie mam pojęcia. Nadchodzi pora karmienia. Niestety, jeśli nie jesz mięsa – masz kłopot… wczoraj 2x zaserwowano mi fasolę w jakimś bardzo tłustym sosie (pewnie i tak mięsnym)… z rakiją dało się przełknąć… po miesiącu wątroba mi padnie, pytanie, czy od alkoholu, czy od tłuszczu…

ale przedtem Belgrad. Najpierw moje usiłowania wykupienia rezerwacji z Niszu do Skopje, na które pani kasie zareagowała ze zdziwieniem – że przecież w Niszu trzeba kupić… No tak, ale w Niszu będę miał 15 minut. Maksymalnie.

Potem nerwowe bieganie z serbskim kolejarzem w te i wewte po peronie, bo mój wagon (468) nie istniał, za to były aż dwa 467… Napotkany konduktor wykazywał oznaki alkoholowego otępienia i nie umiał wyjaśnić przyczyn tego cudownego rozmnożenia. Mój kolejarz coś tam klął po serbsku, o dziwo sporo rozumiałem. Okazało się na koniec, że w tym samym składzie są wagony, które pojadą aż do Skopje – więc jeśli wsiądę do któregoś z nich – to nie będzie przesiadki. Wsiadłem. Elegancki pan w płaszczu, pod krawatem i czarnym wąsem stał w przejściu, nie rozumiejąc, że nie przecisnę się z plecakiem, jeśli nie schowa się w przedziale… znalazłem pusty jeszcze przedział… ale po kilku minutach przyszedł kolejny zionący trunkiem konduktor, który szybko zorientował się, że z serbskim u mnie krucho i uprzejmie, po angielsku, objaśnił, że połowa tego wagonu (sic!) jedzie do Sofii, a połowa do Skopje, więc lepiej będzie, jeśli pójdę do tej drugiej połowy wagonu, bo poza tym to jest przedział specjalny, konduktorski i on w nim będzie siedział, z kolegą. Przeraziłem się nieco, wyobraziwszy sobie rozcinanie wagonu w Niszu, poszedłem do innego przedziału, w którym siedział jakiś mrukliwy, pięćdziesięcioletni twardziel. Jakoś szybko wyobraziłem go sobie jako dowódcę oddziału pod Vukovarem.. Żadnego kontaktu nie nawiązaliśmy, wysiadł gdzieś tam po drodze, uśmiechnął się nawet na do widzenia.

Pociąg ruszył, powolutku przejechaliśmy koło jakiejś kanciapy, w której dwóch facetów obserwowało mecz, sądząc po strojach grał Real. Po chwili wróciliśmy na peron. Potem znów ruszylismy, znów kanciapa z meczem – i znów powrót. Kolejarze jakoś bezradnie biegali po peronie. Po dwudziestu minutach ruszyliśmy, już definitywnie. Wynik był bez zmian.

Kilkanaście minut później włączyli światło i ogrzewanie. Trochę bez sensu, bo przez większą część drogi drzwi od wagonu beztrosko powiewały na wietrze. Przedrzemałem opatulony w kurtkę, szalik i kaptur.

Żadna rezerwacja nie była potrzebna. Nikt mnie nawet o nią nie zapytał.

A jeszcze wcześniej był pociąg z Budapesztu do Belgradu. Najpierw w przedziale czwórka Węgrów, dużo gadających, nie usiłowałem zbyt długo śledzić wątku.. szybko przysnąłem i zaczęło mi się wydawać, że wszystko rozumiem… że tylko jakichś pojedynczych wyrazów nie łapię. Śmiali się ze mnie dobrodusznie, rozmawiali o podróży, nic szczególnego. Obudziłem się zadziwiony tym odkryciem, ale znów nic nie rozumiałem.. Zasnąłem znów – i to wrażenie powróciło.. Trójka (mama i dwójka dzieci) wysiadła, pozostał pan, który nawet usiłował do mnie zagadać przyjaźnie, niestety, mogliśmy się tylko miło do siebie pouśmiechać… wysiadł tuż przed granicą mówiąc “hello”, zaraz za granicą wsiadło dwóch młodych sympatycznych Serbów. A potem był Belgrad. A potem było Skopje.

Dobrze się tu czuję. Pachnie wschodem.

polskie literki are back :)

pelno slonca i wyrazow, ktorych nie rozumiem.

prawie jak w Indiach, ale tam bylo wiecej angielszczyzny. I duzo cieplej.

za godzine kolejny pociag, teraz do Belgradu. Potem kolejna przesiadka, potem kolejna. Nie mam rezerwacji na ostatni odcinek, nie mam tez dinarow i nie wladam serbskim. Bede mial pol godziny na dworcu na zalatwienie sprawy.

czuje sie, jakbym stopil sie z otoczeniem i jakby rownoczesnie mnie nie bylo. Chwilami nie czuje “ja” – a rownoczesnie staje obok, obserwujac. Od czasu do czasu – przyplywy euforii, cos wzbiera w piersiach i sciska gardlo… Objawy poczatku podrozy.

windows wegierski, klawiatura tez. po przelaczeniu na angielska moge pisac bezwzrokowo i TYLKO bezwzrokowo.
miesiac odpoczynku od polskich znakow diaktrycznych.

Garnitur zawisł w szafie.
Nudny wełniak.
Na miesiąc.

Ciężkie buty już rozchodzone.

Deszczowe, zaparowane i półśpiące korki są w moim mieście, zapętlamy się bezsensownie w plac Powstańców, wśród samochodów zupełnie bez planu mieszających się na jezdni. Tłumy wracają z zakupów świątecznych chyba, to jedyne wytłumaczenie takich korków w pół do dziewiątej wieczorem. Zjazd ciśnieniowy plus pusty żołądek i całkowity brak pomysłu na jego napełnienie. Dziwnie się nawet czuję, bo wyjątkowo nie mam w sobie złości na porę roku przedświąteczną, senność już tylko została i obojętność i ciężkie powieki. Te tłumy obok też drzemią, oddzielone od nas hermetycznie zaparowanymi szybami. Śpiąc nawigują, nie trąbi nikt nawet, stuka deszcz w karoserię i szyby, szumią koła, mruczy silnik. Krążymy. Na Marszałkowskiej jakiś wypadek chyba, karetka na torach, omijamy szerokim łukiem. Więc jednak do domu, bo w tym deszczu nużąco kropiącym zaparkować się nie udało, a może nie mieliśmy odwagi się na tę wilgoć wynurzać. Tamka, potem w prawo. Między wiaduktem kolejowym a Poniatowskiego – stary, podarty parasol tańczy jakiegoś kulawego menueta na środku jezdni, podmuchy czasem zataczają go na chodnik. Mokra kratka materiału z trudem okrywa wstydliwy, połamany szkielet metalowy, zimny, jeszcze zimniejszy na tym wszędzie wciskającym się deszczu. Do domu. Chciałbym zamknąć już oczy i przytulić się do niej ciepłej.

w dzisiejszej GW:

W pałacu nie będzie żadnych zmian i remontów. – Pan [Lech] Kaczyński remontów bardzo nie lubi – dodała [szefowa kancelarii prezydenta elekta]

mieszkańcy Warszawy odpowiadają gromkim LOL

jedną rzecz mogę
* nie chroni przed skutkami postrzału w głowę