(autor oryginalnej fotografii nieznany)
Czyli od jedynego w miarę szczerze przeżywanego w Polsce święta – święta zmarłych (w ten dzień każdy płacze nad swoim przemijaniem, można założyć, że to akurat robi szczerze) – do plastikowych, obleśnych i pozbawionych głębi świąt bożego narodzenia. Zapyziały (chwilowo słoneczny, ale to tylko takie preludium i zmyłka) listopad i grudzień radośnie rozświetlą wam Nestle do spółki z Sony i General Motors. Lada dzień zacznie zewsząd rozbrzmiewać ogłupiające dżinglbells, ze skrytek w centrach handlowych wypełzną pognieceni i przykurzeni mikołajowie i ustawią się w kolejce do kosmetyczki na zabieg przyklejenia uśmiechu.
Nie wiem, jak wy, ale ja tuż przed tym handlowym orgazmem zamierzam się ewakuować. Jest mi naprawdę przykro, ale swoją konsumpcją nie przyczynię się do wzrostu PKB w mojej ojczyźnie.
(Jdt16:9)
Nie, tym razem będzie inaczej.
Wreszcie wiedział, jak wyglądają jej oczy. Ciemnobrązowe, czarne niemal. Mocno błyszczące, roześmiane. Ładne raczej. Całkiem nieźle wyglądały w oprawie z czarnych rzęs i poddepilowanych brwi. O dziwo podobne nawet do tego zdjęcia, chociaż szczerze wylizane było w photoshopie.
Sięgnął do szuflady po otwieracz, otworzył piwo, jakiś lokalny ciemny wynalazek. Upił pianę, która zaczęła uciekać na zewnątrz butelki. Trochę uciekło, wytarł więc niecierpliwie ścierką. W końcu usiadł na krześle. Wziął do ręki widelec i spojrzał ze smakiem na dwie zakrwawione kulki, rozszerzonymi źrenicami zerkające z dna miseczki.
szprej na blasze, autor nieznany
Gdzie tu miejsce na jakąś duszę? Na myśl niecielesną? Wszystko parszywa chemia, wszystko materia niesterowna i samodzielnie się organizująca. Cykliczne odpływy i przypływy hormonów określają całą relację ze światem i wskazują kierunki poszukiwania wszelkich sensów.
Oczywiście nie jego hormonów. Jej. Ale dzięki nim raz na trzy-cztery tygodnie on ma kolejny urlop wypoczynkowy, okolicznościowy raczej. Jest czas na spokojne napicie się piwa, uporządkowanie drobnych praktycznych spraw, spotkanie z dawno niewidzianymi koleżankami i koleżkami. W tym czasie ich kontakty bilateralne zamarzają w wyrafinowanej dyplomacji, słowa jeżą się kolcami, ciężkie sugestie jak opite krwią nietoperze smętnie zawisają pod sufitem. Formułki pożegnalne jeszcze nie wypowiedziane, ale już ułożone, dalsze scenariusze wstępnie spisane, ale nie oddane do zatwierdzenia. Wreszcie po dwóch-trzech dniach chemikalia zmniejszają stężenie, stary dobry metabolizm je zżera – sens życia co prawda nadal się nie odnajduje: po prostu przestaje przeszkadzać jego brak. Gumką myszką oboje pracowicie wycierają wcześniej naszkicowane, a niepotrzebne już (nigdy więcej) deklaracje. Urlop się kończy. Niebo się rozchmurza; choć prawie listopad, to noc nad głową jest ciepła i gwiaździsta, wino znów krąży z ust do ust.
I tak dalej. Da capo al fine.
Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem.
“Piasku mniej –
Nosić lżej!”
Cieszy się głuptasek.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił;
Ale gdzie ten piasek?
Wraca Grześ
Przez wieś,
Zbiera piasku ziarnka.
Pomaluśku
Zebrała się miarka.
Idzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem…
(Julian Tuwim)