tempus fucking fugit


(“Surfin’ U.S.A.”, The Beach Boys, 1963)


but still maj łej

Rano obudził go swąd palonej gumy, tak ciężki, że bał się głębiej odetchnąć. A przecież przyjemnie jest spać przy otwartym oknie. Było dużo za wcześnie. Najwyraźniej coś się paliło w hałasującej śmieciarce, która przyjechała pozbierać torebki z odpadkami karnie ułożone wokół pojemników (tutejsi lokatorzy brzydzą się wchodzić głębiej i wrzucać je do wózków). Prześcieradło nieprzyjemnie zrolowane, nieświeże już, on na nim obudzony, ale bez jakiejkolwiek chęci do wstawania. Budzik, jak zawsze wyłączony, wskazywał szóstą pięć. Ludzie pracy wstają, przemywają twarze, cisza nocna skończona, śmieciarki wszystkich krajów zjedźcie się.

Prysznic, stopy w poszarzałym od brudu brodziku, cieniutki strumień sączy się na głowę, coś się chyba gdzieś zapchało, w umywalce woda też ciurka oszczędnie. Trochę pasty na szczotkę, delikatnie przejechać w prawo i w lewo po nadwrażliwej dolnej szóstce i górnej trójce, mówił sobie już tyle razy, czas na dentystę, straszyły go uśmiechy różnych nieznajomych, pozbawione a to trzonowca, a to odsłaniające metalowy drucik protezy. W tym tygodniu z pewnością.

Potem dziura, jakaś szarobura plama przed oczami. Czynności powtarzalne nie pozostawiają śladu w pamięci.

Przebłysk świadomości w sklepie, kolejka do kasy, jeden podżelowany mężczyzna mówi do drugiego, że w sumie to Jasiek będzie drajwerował jako kierowca. To go obudziło, bo, do cholery, skoro musi drajwerować, to chyba tylko jako kierowca? Chyba że nie?

Potem znów plama szaro-zielonkawo-brązowa i szum w uszach.

Wieczór nad turkolem, jakieś kluski z fasolą i falaflem. Zza okna archaiczno-progresywne riffy z końca lat siedemdziesiątych puszczane radośnie w budynku naprzeciwko. Tego już nie wytrzymał, zamknął okno. Otworzył puszkę z piwem wcześniej kupionym na stacji benzynowej. Czeskie piwo warzone w Poznaniu. Ważne, że zimne.

Znów szum w uszach. Plama dla odmiany nieskalanie bura.

Teraz w łóżku, trochę rozprostowana pościel, okno zamknięte. Brzuch ciężki, za dużo było tego turkola, za ostry też był. Ułożyć się jak najwygodniej, żeby żołądek nie ciążył – i trawić w spokoju. Trawić – a rano obudzić się i znów coś zjeść. Potem trawić. Znalazł przyjemność w takich prostych cyklicznościach. Nawet te dłuższe cykle, trwające rok czy całe życie, też zaczęły mieć swój urok. Jeść – trawić – srać. Dorastać – rozmnażać się – umierać. Czuł, że stracił siłę, pchającą go do wyrwania się z tych kółeczek, ale nie brakowało mu tego, przeciwnie, było mu z tym dobrze, wygodnie tak jakoś. Chęć przemiany bezpowrotnie odpłynęła.

Zostały czynności powtarzalne.

po solidnej dawce Cheta Bakera sny bywają niepokojące i poranki wczesne. trębacz heroinista nadwrażliwy, wypadnięty czy wypchnięty z okna kilkanaście lat temu… znam tylko tego młodego, z perspektywami, chyba wciąż nie pokłutego igłą, nieznającego więzienia. wczesne lata pięćdziesiąte, gra dżez jeszcze nie abstrakcyjny, ale już przyjemnie z lekka rwany. niepokojące, głęboko osadzone ma oczy, z okładki patrzy z ukosa, przyłapany przy goleniu. to jego czas. trzydzieści parę lat stopniowego upadku jeszcze przed nim.


taka francuska odmiana

Koncert w Przysusze – XXX edycja Nagrody im. Oskara Kolberga

Kliknij na miniaturce żeby powiększyć w nowym okienku.