Ostatnich czterystu milisekund przed zderzeniem ze słupem energetycznym, w który wjeżdżasz rowerem, bo na komórce sprawdzałeś mapę, a na niej nie było słupa, mimo to na zero koma cztery sekundy przed słupem jednak podniosłeś głowę, no więc tych milisekund nie wypełnia żadne “matkoboska”, ani nie zajmuje “mać”, choć czasu jest dość nawet na kompaktową loretańską. Pierwsze sto milisekund tracisz na tępe absorbowanie bodźca, na trzysta milisekund przed nieuchronnym mózg przeprocesowawszy tę absorpcję słusznie serwuje ci męczące poczucie udziału w niedobrej kreskówce, tanim slapstiku, na środku równej drogi słup, a ty haha centralnie w niego, to ja to narysowałem? Gdzieś w połowie dystansu pojawia się imperatyw dystansowania się, trzeba zapamiętać, żeby po upadku od razu się śmiać i okazywać dezynwolturę. Równolegle, w procesorze nadziei, egzekowane są wątki, jeden po drugim, ciach, ciach, że może ominiesz, szybki balans, ruch kierownicą ocali pion i honor, ale wskutek instynktownie zaistniałego obowiązku ochronnego wobec komórki trzymanej w lewicy, pozostaje ci tylko prawica oraz poddać się słupowi barkiem, udem, piersią.
Leżysz, śmiejesz się, bo musisz. Już po niewielu sekundach zaczynasz szukać winnego. O, wiesz, że tak nie wypada, zaprzestajesz, cieszysz się przynajmniej na jakieś nieszczęście drugiego, które nieuchronnie przyjdzie i przychodzi. Rachunki z losem wyrównują się dosyć łatwo; to nie los jest łatwym graczem, lecz twój mózg – sędzią, sowicie opłaconym dopaminami, troskliwie dbającym o twoje dobre samopoczucie.
Dopiero potem zaczyna boleć.
Zdjęcie autentyczne, nierelewantne.