wyszło tak jakoś, bez planu, że wczoraj skończyłem znakomitą „Miedziankę” Filipa Springera — a dziś tam się znalazłem. dla tych, co nie czytali: było miasteczko – nie ma miasteczka, kilkaset lat historii, po której zostało cegieł na pastwisku i kilka okolicznych domów. miasto przetrwało wojnę, ale nie dało rady rabunkowemu wydobyciu rud uranu. wzgórze pod Miedzianką przeryto korytarzami, domy zaczęły się zapadać, w końcu – trochę ponad 40 lat temu wyburzono je w całości. dziwne uczucie, stąpać między krowimi kupami, tam, gdzie kiedyś był rynek i kamieniczki i ludzkie życie.
a jeszcze wpadliśmy do Strzegomia, bo bazylika zachęcała z szosy. Strzegom, taka nazwa, która gdzieś tam kołacze, ale z niczym się nie kojarzy, aż w końcu materializuje się – koślawo, jak to polskie miasteczko, jak to w moim oku.
kiedy przyjdą zająć twój mózg,
mózg, w którym mieszkasz, polski,
kiedy rzucą ci w oczy bluzg,
kiedy runą memowym trollskiem
i na wallu staną, i nocą
coś nieskładnie o żarciu bełkocą –
ty, ze snu podnosząc skroń,
włącz wifi.
lubisz to!
rozchmurz brwi!
są w mózgowiu rachunki krzywd,
miły lajk je szybko odkupi,
nowych treści nie odmówi nikt:
wysączymy z ajpada i z dupy.
cóż, że nieraz smakował gorzko
na twym blogu bez komcia post?
ty ten kciuk podniesiony nad mózgiem –
kochasz wprost!
zaraz za Hrebennem czy Medyką, czyli o parę godzin od Warszawy, kończy się strefa, w której z kolorowych zdjęć uśmiecha się do nas urocza Basia Chujwiektowicz, własnoręcznie hodująca dżdżownice spulchniające glebę pod bazylię na organiczne pesto pakowane do naturalnym diamentem rżniętych słoików i wszystko to na słonecznym balkonie w miłej części miasta, a zaczyna się obszar, gdzie trzeba przeżyć miesiąc za średnio (wiadomo, co znaczy średnio) 1000 zeta – i ten obszar ciągnie się od Medyki do, w przybliżeniu i z niewielkimi wysepkami, Oceanu Spokojnego. jeśli kto narzeka, że “ceny europejskie, płace polskie”, to nadmieniam, że ceny w sklepach ukraińskich są zbliżone do polskich. no, wiadomo, wódka tańsza. i benzyna, nieco. polska bieda ma jednak dużo wyższy poziom możliwości i aspiracji.
to bardzo złe, ale w związku z tym sprawia mi przyjemność dostrzeganie w ludziach siedzących w często mijanej dość drogiej i nieco pretensjonalnej warszawskiej knajpie takich momentów nieszczęścia, napięcia, złości, smutku. żeby on patrzał na nią znad rozbabranej langusty z czymś pomiędzy zdumieniem a obrzydzeniem, a ona żeby z niemym wyrzutem dyndała do niego łyżeczką przybrudzoną crème brûlée. przechodzę, zerkam – i jakże często trafiam, im staje w gardle, a ja mam złą satysfakcję. problemy pierwszego świata robią mi wściekły skurcz w brzuchu; patrzcie! pluję im w myślach do talerzy, żyjecie w nierealnym bąbelku z nieistotnymi bolączkami, tam, niedaleko, jest szeroki po Pacyfik step, gdzie prawdziwiej, fundamentalniej i na tę langustę się robi tydzień w polu. a jeśli step jest dla ciebie zbyt hardkorowy, to chociaż wpadnij na dzień do Tomaszowa, najmilszy, Lubelskiego.
i ja się czuję jakoś tak w imieniu tego Wschodu, choć jestem tam ciałem raczej obcym, pierwszoświatowym turystą, ale nie mogę spokojnie oglądać konsumpcji langusty, może to jakaś forma zawiści per procura, a może rodzaj pogardy dla nieistotności bąbelka, choć w sumie nie wiem, o co mam pretensję do tych ludzi, że są świnkami w czystszym chlewiku i nie myślą ze współczuciem o sąsiadkach z tego bardziej zapuszczonego, to przecież nie tyle złe, co niemądre.
pięćdziesiąt zdjęć zrobiłem. zapraszam.
***
umieszczę tu nietypowo garść praktycznych informacji – może komuś się przyda, jak sam szukałem, to nie miałem łatwo – jak dotrzeć z Warszawy do Odessy i z powrotem (stan na lato 2013). zasadniczo są trzy możliwości: kombinacja, samochód albo samolot. my wybraliśmy kombinację: po pierwsze, tanio, po drugie, przygoda. zatem: nocny autobus z Warszawy do Lwowa (łatwo znaleźć) kosztuje 90 peelen od osoby; potem nocą (kolejną) pociąg, bilety można kupić bez problemu przez internet (w wakacje warto z wyprzedzeniem) w serwisie e-kvytok: po opłaceniu kartą należy wydrukować zamówienie, pójść z nim do osobnej kasy we Lwowie (nie było kolejki) i wymienić na bilet (bez dopłat). jak kto lubi się byczyć, to może jechać pierwszą klasą (przedziały dwuosobowe z klimą, ale oczywiście tabor posowiecki), za jakieś 426 hrywien od osoby (czyli ok. 166 zł). tak jechaliśmy w tamtą stronę, z powrotem wybraliśmy plackartę, czyli najniższą klasę – wagon sypialny niepodzielony na zamknięte przedziały – i to już jest bardzo tanio, bo jakieś 130 hrywien, czyli 50 złotych (standard porównywalny z najwyższą klasą pociągów indyjskich parę lat temu, może nie ma klimy, ale nie ma też karaluchów). a więc całą trasę Wa-wa – Odessa można pokonać za 140 zł, po drodze zwiedzając Lwów. jechaliśmy jeszcze dalej – to już można aranżować z pomocą marszrutek (busików) albo Przyjaznego Podwoziciela z samochodem.
jeśli samochód, to warto, żeby miał przyzwoite (wysokie) zawieszenie i opony oraz, jeśli kosztowny, to trzeba zwrócić uwagę na ubezpieczenie od kradzieży – zazwyczaj nie obowiązuje na Ukrainie, się dokupuje. oczywiście trzeba mieć zieloną kartę. benzyna, jak pisałem wyżej, trochę tańsza niż w Polsce, 4 do 4,5 zł za litr.
a z samolotami do Odessy jak jest, to Bard śpiewał (a po polsku przybliżył Młynarski) – lepiej nie próbować, bo kto wie, gdzie się wyląduje.