spoco
mój nos, moje oczy, moje uszy — mówią nie
miasto za miastem tak brzydkie, że pękają nie oczy, ale cały mózg. chaos. totalny, wszechobecny syf, brud każdego rodzaju: pylisty, lepki, tłusty, przez dziesięciolecia zintegrowany z powierzchnią; brud w każdym miejscu: na ulicy, w hotelu, restauracji, kiblu, nawet ta klawiatura, na której piszę, lepi się. śmieci rozrzucone i rozkładające się wszędzie, plastik zmieszany z organiką, cuchnące bajora, a w nich miriady drobniutkich owadów. gardło boli od spalin. hałas — przez całą dobę — pierdzące ryksze, wyjące ciężarówki, trąbiące wszystko. przesterowana muzyka puszczana z komórek (a w bonusie — cogodzinne kuranty z gigantofonów umieszczonych na kościele katolickim. tylko w nocy. Watykan wie, jak zademonstrować potęgę). smród, smród i przeludnienie.
kultura? oczywiście, zastrzegam, że może coś do mnie nie dociera. że coś mnie omija i czegoś nie widzę. ale to, co widzę, jest gówniane w najgorszym gatunku, wtórne i naiwne. architektura — zostało nieco starej, sprzed paruset lat, ochronionej przez Brytyjczyków przed rozebraniem na nowe inwestycje (jak pałac w Madurai). dużo architektury kolonialnej. współczesne rzeczy zazwyczaj bardzo złe, brudna tandeta dotknięta rozpadem od poczęcia, okropnie obłożona blachą stalową, o niedowarzonych proporcjach i kolorach. muzyka, filmy, telewizja — głównie kompilacje tradycyjnych nurtów i tego, co się przefiltrowało tu z Zachodu (a przefiltrowało się popowe gówno). być może gdzieś ktoś tworzy coś alternatywnego, cennego i interesującego. nie trafiłem.
religia? nie moja sprawa. kuchnia? co kto lubi, mnie akurat raczej smakuje; ale nie mam złudzeń co do jakości. nie da się zrobić niczego dobrego, nie mając porządnej podstawy, czyli wody. tu ryzykowne jest płukanie zębów bieżącą wodą, a tzw. mineral water ma smak warszawskiej kranówy (chyba że się trafi na dwa razy droższą luksusową Himalayę by Tata, ta przypomina nasze butelkowane blablanki).
ok, jasne, nie można sensownie oceniać jednej cywilizacji miarą drugiej. no to inaczej: może miarą siły cywilizacji jest liczba naśladowców? ilu jest takich, którzy chcieliby u siebie zbudować drugie Indie? wydaje mi się, że ktoś, kto wychował się na Zachodzie, odwiedził Indie i zachował zdrowe zmysły, z pewnością nie będzie chciał fundować sobie tego w domu. nie widzę tu jakiejkolwiek wartości, którą można by nieść w świat i podążać za nią. bo duchowość? naprawdę tak niepowtarzalna? i głęboka? buddyzm — piękna sprawa — ma dwa i pół tysiąclecia, ale tu niemal nie istnieje. a coś nowego?
mało tego nowego, szczególnie, jeśli pamiętać o skali. że Tata przejął Jaguara? że wysłali rakietę na Księżyc? że mają broń jądrową? że są nieźli w krykieta? to jakby nie bardzo dużo jak na 1,2 mld ludzi. boom w nowych technologiach? bogiem a prawdą to ostatni dar od kolonizatorów, dzięki którym podobno mówią po angielsku.
a kim chcą być Indie? stoją w rozkroku między wtłaczaną od dzieciństwa dumą z własnej kultury (tzn. z mieszanki ulepionej setki lat temu przez kolejnych najeźdźców) a ledwo skrywanym podziwem wobec Zachodu, w którego oczach, jak dzieci, wciąż i wciąż chcą się przeglądać. samozadowolenie i kłopoty z samooceną.
a przecież nie jestem rozczarowany. przyjechałem tu trzeci raz i wiem, za co płacę. na przykład za ten proces, który czasem trzeba na sobie powtórzyć: przeglądanie się w lustrze Obcości, za którym idzie doświadczenie nikłości i uniwersalności, potem — tak — dowartościowanie się, ale na koniec — uświadomienie sobie względności odczuwania. jak się ma brudne ręce, to owszem, można je umyć, ale można też przestać zauważać brud. bo aż trudno uwierzyć, ale chyba jest im tu dobrze.
dopisek
może właśnie to unieważnienie rzeczywistości Indie — od tysięcy lat — chcą sprzedać światu? karmiczne podejście do świata: porządkujące Rzeczywistość, pocieszające Przegranych i rozgrzeszające Gnuśnych. a może niosące też jakąś mądrość dla Widzących (albo kamień młyński dla Depresyjnych). swoją drogą, gorąca Karma i zimnokrwisty Spisek to stare indoeuropejskie rodzeństwo… czy warto kupować tę ofertę? Rzeczywistość jest może bez znaczenia, ale czy — póki trzeba — nie przyjemniej jest stykać się z nią wygodnie?